wtorek, 29 kwietnia 2014

Effaclar Duo [+] - zmiana na plus?

Nowa wersja kremu La Roche-Posay, oznaczona wiele mówiącym plusem, zastąpiła stary, legendarny już chyba produkt. Z klasycznym Effaclarem Duo nie miałam co prawda do czynienia i w moim przypadku "zmiana" oznacza przerzucenie się ze świetnego Pharmaceris na droższy, nieco inaczej skonstruowany - ale o podobnym zastosowaniu - krem ze stajni LRP, ale pytanie pozostaje zasadne: czy był to dobry wybór? Jeśli jesteście ciekawe odpowiedzi, zapraszam do dalszej części posta.

Effaclar Duo jest przeznaczony do cery trądzikowej, a jego zadaniem jest zwalczanie niedoskonałości, odblokowanie porów i eliminacja przebarwień potrądzikowych. Przy okazji ma nawilżać i zmniejszać ilość wydzielanego sebum. Jak jest w praktyce?


La Roche-Posay, Effaclar Duo [+]
Gdzie? Apteki, Super-Pharm | Za ile? 51-61 zł / 40ml

OPAKOWANIE

Tutaj nie ma się do czego przyczepić. Wąska, dobrze wykonana i wystarczająco stabilna tubka o pojemności 40 ml, czyli trochę mniejszej niż większość kremów. Mały otwór, dzięki któremu można dokładnie i w możliwie najmniejszej ilości dozować produkt. Skład obecny tylko na kartoniku.


ZAPACH I KONSYSTENCJA

Ciężko mi skonkretyzować, czym pachnie Effaclar Duo [+], grunt, że jest to zapach subtelny, nie zwracający na siebie uwagi. Czy przyjemny? Pewnie co nos to opinia, dla mojego jest neutralny. 

Konsystencja stała, produkt nie przelewa się przez palce, ale i nie jest przesadnie gęsty - aplikacja jest wygodna i nie potrzeba zbyt dużej ilości kremu, by dokładnie pokryć całą skórę twarzy. 

DZIAŁANIE

Po Pharmaceris moja skóra była w dobrym stanie, po Effaclarze oczekiwałam więc głównie utrzymania efektu i zmniejszenia przebarwień, a jakby ruszył zaskórniki, to byłoby lodzio miodzio. 



Krem wchłania się błyskawicznie i do matu, i nie zostawia na powierzchni skóry żadnego filmu. Tuż po aplikacji cera jest zauważalnie gładsza, ale obawiam się że to kwestia silikonu na trzecim miejscu w składzie.

Effaclar sam w sobie nie wywołał u mnie wysypu, łuszczenia ani podrażnień. Zdarzyło mi się wyjść parę razy z domu bez filtra i skóra też nie zareagowała negatywnie, ale tu napiszę iż stosowałam go na noc, nigdy bezpośrednio przed wyjściem na promienie Słońca. Nie przesuszył skóry, powiedziałabym, że nawet trochę ją nawilżał. Nie mam problemu z nadmiarem sebum i Effaclar ten stan jeszcze poprawił, gdyż skóra przestała się sama z siebie błyszczeć w choćby małym stopniu.


Powiem tak - źle nie było, ale i bombowo też nie. Cera się uspokoiła, wyglądała naprawdę dobrze, niespodzianki były rzadkie, zauważyłam również poprawę kolorytu skóry, chociaż nie wszystkie przebarwienia poddały się działaniu kremu. Mimo wszystko na twarzy pojawiały się małe skupiska podskórnych krostek, zdarzały się również i większe pryszcze. Nie była to oczywiście taka intensywność jak kiedyś, ale jednak.

Zaskórników krem niestety nie ruszył, ba - gładkość, jaką zachwycałam się przy Pharmacerisie, też gdzieś zniknęła. Przy Pharmacerisie miałam wrażenie "pupci niemowlaka", zaś przy Effaclarze - cera była czysta i jednolita, ale zabrakło efektu "wow", a kąciki nosa niestety odzyskały grudkowatą strukturę.

Effaclar wykazał się w pełni dopiero, gdy włączyłam do pielęgnacji żel do mycia twarzy z tej samej linii. Większość opisanych wyżej niedociągnięć uległa zminimalizowaniu i po krótkim czasie cerze było faktycznie blisko do ideału. Niestety, tu oceniam konkretny produkt, a nie duet. Chociaż efekt był zjawiskowy, to trochę nie w porządku jest konieczność posiadania dwóch produktów danej firmy, aby go osiągnąć.

Effaclar Duo [+] zdał najbardziej dla mnie istotny "test Vichy", czyli zapobiegł wysypowi po użyciu emulsji przeciwsłonecznej rzeczonej firmy.

Ostatnia sprawa, czyli wydajność - tutaj Effaclar mnie nie zawiódł. Mimo iż mniejszy niż inne kremy, z powodzeniem wystarcza na równy, a nawet dłuższy czas użytkowania. 

SKŁAD


Działanie kremu oparte jest na niacynamidzie, który ma działanie przeciwzapalne (Niacinamide), złuszczających kwasach LHA (Capryloyl Salicylic Acid) i salicylowym (Salicylic Acid), antybakteryjnym piroktonianie olaminy (Piroctone Olamine) oraz zwalczającym przebarwienia proceradzie (2-oleamido-1,3-octadecanediol). Dodatkowo mamy tu matujący cynk (Zinc PCA) i krzemionkę (Silica) oraz nawilżającą glicerynę (Glycerin). 

PODSUMOWANIE

Z samego kremu jestem zadowolona, jego działanie pokrywa się w dużej mierze z obietnicami producenta. Utrzymał moją skórę w dobrym stanie, wyrównał koloryt i ograniczył występowanie krostek - niestety nie wyeliminował ich całkowicie. Biorąc pod uwagę wysoką cenę produktu i porównując go z tańszym a porównywalnym jakościowo kremem Pharmaceris, muszę stwierdzić, iż prawdopodobnie drugi raz Effaclaru Duo [+] nie kupię, o ile nie będzie w komplecie z żelem do twarzy. Krem oceniam na cztery z mocnym plusem (w skali akademickiej - szóstek nie będzie ;)).

sobota, 26 kwietnia 2014

Szminek nigdy zbyt wiele... Czyli TAG pomadkowy

Dzisiaj wyjątkowo nieco luźniejszy post, mam nadzieję że przypadnie Wam do gustu. Zazwyczaj nie robię TAGów, ale ten jest bliski memu sercu, bo dotyczy pomadek, a więc tej części kolorówki, na punkcie której mam hopla. Moja kolekcja nie jest może imponująca, ale trochę tych mazideł mi się jednak nazbierało i postanowiłam pokazać je w jednym poście. W czasie promocji w Rossmannie zresztą pewnie wpadnie mi kilka dodatkowych ;) TAG podejrzałam u Kamyczka.


1. Ile pomadek posiadasz?

Czternaście pomadek plus kilka błyszczyków (trzy) i tintów (trzy).

2. Twoja pierwsza pomadka?

Praktycznie do końca pierwszego roku studiów używałam jedynie lekko barwiących pomadek ochronnych (np. Nivea), ewentualnie błyszczyków. Moją pierwszą pomadką była widoczna na zdjęciach Celia, kolor 513, kupiłam ją dwa lata temu. Nadal jest dobra, nic złego się z nią nie stało. Moja przygoda z pomadkami nie jest więc szczególnie długa, ale jak widać, niezrażenie nadrabiam braki ;)

3. Ulubiony producent pomadki.

Ciężko stwierdzić, gdyż, jak widać, mam w kolekcji mazidła najróżniejszych firm. Jeśli mam jednak wybrać, będzie to Rimmel. 

4. Najczęściej noszona pomadka.

Moją ulubienicą jest 19. Rimmela z serii Lasting Finish, którą zresztą opisywałam z zachwytem już kilka miesięcy temu. Tak naprawdę codziennie sięgam po coś innego, czasem nawet mieszam odcienie. 

5. Ulubione wykończenie pomadek.

Satynowe. 


6. Ostatnia pomadka jaką kupiłaś.

10. Rimmela z serii Lasting Finish by Kate Moss. 

7. Ile produktów do ust masz obecnie w swojej torebce.

Dwa: Carmex w tubce oraz resztki balsamu Bielendy (opisywany tutaj). 

8. Ulubiona czerwona pomadka.

Nie pomadka, a lip tint z Bell, idealna czerwień, która wygodnie się nosi. Dziesiątka Rimmela depcze jej po piętach, muszę ją jednak dłużej ponosić, by wyrobić sobie o niej opinię. 

9. Jak przechowujesz swoje pomadki?

Jak widać na zdjęciu - w wiklinowym koszyczku. Obok nich kredki do oczu i pilniczek, wyjęte na potrzeby fotografii. 

10. O zakupie jakiej pomadki teraz myślisz?

Chcę obejrzeć matowe pomadki z Golden Rose, szukam również jakiejś pomarańczowej i malinowej czerwieni, mam nadzieję na owocne łowy w Rossmannie lub w Naturze. Niczego konkretnego nie mam jednak w planach. 

środa, 23 kwietnia 2014

Jak wygląda moja dieta?

Dieta jest najważniejszym czynnikiem kształtującym nie tylko naszą sylwetkę, ale i zdrowie. O ile ze zdrową żywnością od dawna byłam zaprzyjaźniona, tak odpowiednie jej proporcje długo nie miały dla mnie znaczenia. W końcu postanowiłam zadbać i o ten aspekt. Jeżeli ciekawi Was, jakie odżywianie partneruje moim treningom, zapraszam do dalszej części posta.


ZAŁOŻENIA

Kalkulator pokazał, że przy mojej wadze, wzroście i aktywności fizycznej powinnam spożywać około 2300 kalorii dziennie. Ponieważ wcześniej jadłam około 1800 (!) czy mniej, a ponadto nie byłam pewna, czy faktycznie tak duża ilość jest mi potrzebna, zaczęłam od 2150 kcal na dobę. Po około trzech tygodniach zwiększyłam tę liczbę do 2200-2250 kcal, by ostatecznie dobić do założonych początkowo 2300. W ciągu sześciu tygodni przybrałam około 1-1,5 kilograma, co przy mojej niedowadze było zjawiskiem pożądanym. Nadal obserwuję swój organizm i mam zamiar modyfikować podaż, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Oczywiście nie ilość kalorii, a rozkład makroskładników jest tu kluczowy. Założyłam klasyczny: 30% kalorii miało pochodzić z białka, 40% z węglowodanów i 30% z tłuszczy. Daję sobie dyspensę na wahania w granicach 1 punktu procentowego. Tak naprawdę nie wiadomo ile z tego, co zjadamy, organizm faktycznie przyswaja, nie mówiąc już o tym, że nawet podawana przez producentów żywności kaloryczność może różnić się od rzeczywistej z powodu różnic w produkcji czy warunków dojrzewania danego produktu.

Do bilansu wliczam wszystko poza większością warzyw. Brokuły, sałatę, ogórka, pomidory itp. zjadam bez ograniczeń. Liczę natomiast ilość np. mieszanek warzyw mrożonych na patelnię, ziemniaki, wszelkie warzywa strączkowe. 

POSIŁKI

Śniadanie, obiad i kolacja to posiłki, które zawierają sporą ilość węgli, białka i tłuszczu. Przed treningiem i po ograniczam tłuszcz do minimum (zwłaszcza po, ponieważ tłuszcz spowalnia wchłanianie innych składników, a tego w przypadku wykończonego organizmu nie chcemy). Ostatni posiłek zjadam tuż przed snem (maksymalnie pół godziny) i jest to mieszanka białkowo-tłuszczowa z naciskiem na wolnowchłanialne białko. 

Ważna jest dla mnie tylko łączna ilość makroskładników zjedzona w ciągu doby, więc nie kłopoczę się precyzyjną ilością b/w/t spożywaną w każdym posiłku. Na obiad mogę zjeść 80g węgli, na kolację 30g. Pamiętam jednak, że organizm nie jest w stanie przyswoić na raz więcej niż 50 g białka, więc tutaj ograniczenie jest niezbędne.

CO JEM?

Warzywa przede wszystkim, włączam je do każdego posiłku - poza ostatnim, do którego mi po prostu nie pasują. Zjadam co najmniej pół kilograma dziennie, chociaż chciałabym więcej. Prym wiodą ogórki, rzodkiewki, pomidory, marchewki, wszelkie sałaty (uwielbiam mieszanki!), papryki, brokuły. Moją wielką słabością jest mieszanka warzyw po chińsku. 

Źródła białka:


Mięso - głównie drób. Staram się wybierać piersi kurczęce o niezbyt dużych rozmiarach (czyli do około 250 gram), bo te są najmniej napakowane chemią. Pojedyncze piersi dobijające do 400 gram sygnalizują, że ich właściciel był faszerowany hormonami.

Ryby - przeważnie wędzone (uwielbiam łososia), z rzadka tuńczyk w puszce, zdarza mi się również wybierać świeże/mrożone. To kwestia preferencji smakowych, a nie zdrowia - wiadomo, świeże są najlepsze.

Szynki, polędwice - nie są może stuprocentowo "czyste", bo zawierają sporo chemicznych składników, ale dobrze sprawdzają się w ramach urozmaicenia. Ta, którą widzicie na zdjęciu, zawiera aż 93% mięsa w składzie. 

Jaja - uwielbiam w każdej postaci! W miarę możliwości sięgam po te wiejskie z przydomowych hodowli.

Nabiał - przede wszystkim widoczny tu serek wiejski, ale dobrym wyborem może być również twaróg czy sery. Do źródeł białka nie zaliczam jogurtów naturalnych, w których jest go tyle co kot napłakał - sięgam po nie rzadko, głównie jeśli chcę przygotować jakiś deser.

Orzechy - chociaż dostarczają głównie tłuszcz, jest w nich również wiele białka. Nie da się ich zjeść dużo, ale zawsze podbiją zjadaną ilość tego składnika.

Odżywki białkowe - jestem za tym, aby większość białka była dostarczana z "normalnej" żywności, a odżywki jedynie uzupełniały braki. Wyjątkiem jest tutaj chwila po treningu, kiedy zawsze piję WPC, szybko i dobrze przyswajalne białko serwatkowe. Przed snem wybieram kazeinę (białko wolnowchłanialne), ale tu już dawka zależy od tego, ile białka brakuje mi do dziennego bilansu, a więc czasem jest to 5, czasem 20 g. Owszem da się dobić do odpowiedniej ilości białka nie posiłkując się odżywkami, ale przy wysokiej podaży staje się to jednak ciut kłopotliwe. Poza tym odżywki genialnie smakują ;)

Źródła węglowodanów:


Chleb żytni na zakwasie - mimo wielkiej mody na owsianki, u mnie stałym elementem śniadania jest właśnie taki chleb. Ten który widzicie tutaj powstał według przepisu Natalii, gorąco polecam spróbowanie wyprodukowania swojego zakwasu właśnie według tej instrukcji. 

Ryż - głównie brązowy, ale jeśli mam mało czasu (brązowy gotuje się pół godziny), wybieram parboiled. 

Kasze - bardzo długo nie mogłam się do nich przekonać, tak naprawdę dopiero je odkrywam, ale w mojej kuchni króluje przemiennie gryczana oraz pęczak. 

Płatki owsiane - od kilku lat przeżywają swój renesans i przyznam, że i ja uległam ich czarowi. Pyszne, zdrowe, można je przygotować na wiele sposobów. 

Inne płatki - żytnie czy orkiszowe. Raczej nie jem samodzielnie, dodaję trochę do owsianek. 

Musli - widoczne tutaj pozbawione jest cukru (jak również innych słodzików i niepotrzebnych dodatków) i również mam zwyczaj dodawania małej porcji do owsianki. Ponieważ jednak jest stosunkowo drogie, postanowiłam skomponować własne - inwestycja w płatki orkiszowe, jagody goji i rodzynki prędzej czy później się zwróci.

Makaron - makarony jem niezwykle rzadko, ale jeśli już, to wybieram te pełnoziarniste - raczej żytnie niż pszenne, chociaż żytnie mają brzydką skłonność do rozmiękania już po minucie gotowania.

Warzywa - część warzyw, takich jak widoczne tu ziemniaki czy warzywa strączkowe, należy wliczać do bilansu kalorycznego. Jedne i drugie spożywam rzadko, chociaż chciałabym włączyć do diety więcej soczewicy czy fasoli.

Owoce - bardzo mało. Obecnie moim flagowym owocem jest banan spożywany po każdym treningu. Odwykłam od jedzenia owoców każdego dnia ze względu na zawartą w nich fruktozę, wolę w ich miejsce wsadzić dodatkową porcję warzyw. 

Źródła tłuszczów:


Ryby - jak w przypadku białka. 

Oleje - obecnie głównym olejem używanym w mojej kuchni jest z olej z pestek winogron, który nadaje się zarówno do sałatek jak i do smażenia. Praktycznie bezsmakowy, więc nie dominuje w potrawach. Czasem używam oleju kokosowego, ale z uwagi na jego stałą konsystencję i intensywny aromat, sięgam po niego okazjonalnie.

Oliwa z oliwek - dobry sposób na podbicie tłuszczu, świetnie sprawdza się w sałatkach.

Awokado - najczęściej robię z niego pastę-masło i nakładam na chleb. Aktualnie jestem na etapie poszukiwania innych zastosowań awokado, bo nie da się zaprzeczyć, że jest bardzo zdrowym źródłem tłuszczu i chciałabym używać go częściej.

Orzechy - wiadomo. Moimi ulubieńcami są włoskie i laskowe. Świetnie sprawdzają się jako przegryzka "na mieście" (zawsze noszę je w torebce) oraz jako dodatek do owsianki.

Jaja - po latach przepychanek "zdrowe-niezdrowe" jaja wróciły do łask i okazało się, że tłuszcz w nich zawarty nie jest szkodliwy. Mimo iż nadal zaleca się pewne ograniczenia w ich spożyciu, stanowią świetny element codziennego doładowania tłuszczu.

Nabiał - praktycznie nie jem źółtych serów, w których tłuszczu jest najwięcej. Mimo iż serek wiejski kojarzy się głównie z białkiem, zjedzenie całego kubeczka to porcja 9-10 gram tłuszczu, a więc stosunkowo dużo.

CHEAT MEALE

Pisałam już kiedyś na temat tego, co sądzę o cheat mealach. Na co dzień nie pozwalam sobie na żadne odstępstwa od diety i jeśli mam być szczera, wcale nie mam na nie ochoty. Słodycze i fast foody mogłyby dla mnie nie istnieć, w mojej kuchni nie ma cukru (czy innych słodzików) ani pszennej białej mąki. Małe grzeszki (a więc raz w miesiącu) to ketchup czy parówki, ale wybieram najlepsze jakie znajdę, a więc z dużą ilością pomidorów i mięsa (przynajmniej 90%) w składzie. 

W ciągu ostatnich tygodni zdecydowałam się na mały cheat podczas pobytu u koleżanki: wypiłam pół piwa, wybrałyśmy się też na wyborną, bardzo aromatyczną i gęstą gorącą czekoladę z konfiturą jagodową. Mała filiżanka nie wpłynęła negatywnie na moją sylwetkę ani działanie organizmu, ale pozwoliła na posmakowanie czegoś nowego i pysznego (trudno znaleźć "na mieście" porządną gorącą czekoladę, ta była wyjątkowa i dla takich wyjątkowych, rzadkich chwil nie szkoda mi kalorii - gdyby to była czekolada-siuśki jakich wiele, na pewno bym tego nie zrobiła) oraz rozgrzanie się po długim spacerze na mroźnym powietrzu.

Dopiero co skończyły się święta i mam za sobą jeden mega cheat day, który zaczął się od tego, że odwiedziłam swojego lubego, w rodzinie którego króluje tradycyjna polska kuchnia. Po chwili wahania dałam sobie 24 godziny pełnego luzu w kwestii żywienia, zapomniałam o kaloriach i wartościach odżywczych, także po powrocie do swojego domu sięgałam po wszystko, na co miałam ochotę, niezależnie od składu i ilości. Wpadł i biały chleb, i ryba w panierce, i majonez, i makowiec, i sernik. Takiego luzu i braku ograniczeń nie zaznałam od dobrych trzech lat. Umarłam? Nie. Zachorowałam? Nie. Przytyłam? Nic z tych rzeczy. Organizm był w lekkim szoku, ale psychika w raju, że mogła na chwilę odpuścić. Może ten dzień należał do wybitnie niezdrowych, ale powiem coś jeszcze - ciągłe zwracanie uwagi na to, by jeść stuprocentowo zdrowo też zdrowe nie jest. 

Następnego dnia wróciłam spokojnie do odpowiedniego żywienia ;) Tam, gdzie ja sprawuję kontrolę nad tym co wjeżdża na stół, nigdy nie pojawi się ciasto z białej mąki i słodzone cukrem, a ryby będą pieczone, a nie smażone na tłuszczu i w panierce - bo wiem, że można jeść smacznie i zdrowo zarazem. Swojego cheat daya jednak nie żałuję ani trochę. Było przepysznie i wariacko :) wiem jednak, że długo tego nie powtórzę - to był jednorazowy wybryk i dla mojego dobra nie powinien stawać się tradycją.

***

Jeśli jesteście ciekawi, co z tych wszystkich produktów przyrządzam, dajcie znać - przez ostatnie tygodnie gromadziłam zdjęcia części potraw i jeśli zajdzie taka potrzeba, chętnie się nimi podzielę. 

sobota, 12 kwietnia 2014

Podsumowanie planu treningu siłowego z piłką

Po sześciu tygodniach siłowych zmagań z piłką swiss, nadszedł czas na opisanie wrażeń z treningu i pokazanie efektów. Przypominam, że wykonywałam trening opisany dokładniej tutaj, cztery, rzadziej trzy razy w tygodniu, wprowadzając pomiędzy HIITy i inne cardio z Fitness Blendera (o którym pisałam tutaj).

Tabelka z obciążeniami:

Trening A
Obciążenie tydzień I (15 powt.)
Obciążenie tydzień VI (10 powt.)
Wyciskanie sztangielek płasko
2 x 7,5 kg
2 x 10 kg
Wiosłowanie w opadzie tułowia
2 x 7,5 kg
2 x 11,25 kg
Wyciskanie na barki siedząc
2 x 5 kg
2 x 8,75 kg
Wznosy łydek stojąc
22,5 kg
27,5 kg
Uginanie ramion z przysiadem
2 x 3,75 kg
2 x 6,25 kg
Francuskie prostowanie leżąc
2 x 3,75 kg
2 x 5 kg
Przysiad plie
15 kg
24 kg
Wypady
2 x 7,5 kg
2 x 11,25 kg
Trening B


Wyciskanie skos
2 x 6,25 kg
2 x 10 kg
Przenoszenie leżąc
6,25 kg
11,75 kg
Wznosy ramion bokiem
2 x 4,25 kg
2 x 5 kg / 2 x 6,5 kg
Wznosy łydek siedząc
22,5 kg
- ośle wspięcia
Francuskie uginanie siedząc
6,25 kg
9,25 kg
Uginanie ramion na piłce
2 x 5 kg
2 x 5 kg / 2 x 6,5 kg
Przysiad
22,5 kg
30 kg / 32,5 kg
Wznosy bioder leżąc
-
-
Trening C


Pompki
-
-
Wznosy ramion leżąc na piłce
2 x 4,25 kg
2 x 5 kg / 2 x 6,5 kg
Podciąganie wzdłuż tułowia
2 x 6,25 kg
2 x 7,5 kg
Wznosy łydek na jednej nodze
6,25 kg
10,5 kg
Triceps dip
-
-
Uginanie ramion młotkowe
2 x 5 kg
2 x 7,5 kg
Wypady w tył
2 x 7,5 kg / 2 x 8,75 kg
2 x 12,5 kg
MC na prostych nogach
25 kg / 30 kg / 32,5 kg
40 kg

Jak wrażenia? 

Trening bardzo mi się podobał pod względem doboru ćwiczeń, moimi ulubionymi stały się z całą pewnością wykroki w tył (mimo iż za pierwszym razem błędnik wariował), miło było powrócić do przysiadu plie i uginania młotkowego ramion. Zmorą były ćwiczenia na łydki - o ile wznosy w staniu czy na jednej nodze jeszcze znosiłam, tak przy ćwiczeniu w siedzeniu rzadko potrafiłam ustawić się tak, by łydki poprawnie pracowały. Tuż przed końcem planu przeczytałam post Paryski, która również robi ten trening, i zainspirowałam się jej zmianą tego ćwiczenia na ośle wspięcia. Żałuję, iż nie pomyślałam o tym wcześniej. 

Treningi wykonywało mi się znakomicie przez pierwsze cztery tygodnie, ale ostatnie dwa były już wyzwaniem. Przypominam, iż chodziło w nich o to, aby robić po cztery kolejne ćwiczenia bez przerwy, dopiero po nich można było odetchnąć. Nie przeszkadzały mi one kondycyjnie - chociaż owszem, męczyły mocno, a w drugiej części treningu C do przeraźliwego dyszenia dochodził jeszcze ból przedramion - lecz logistycznie. Mając ograniczoną liczbę sprzętu - a ja i tak mam go całą górę - nie da ćwiczyć, nie robiąc przerw koniecznych na modyfikację obciążenia. Jeśli w jednej serii muszę mieć hantle po pięć kilogramów, a za chwilę po dziesięć, robi się średnio przyjemnie. Zapasowy, wcześniej przygotowany gryf zaoszczędza trochę czasu, ale drugi i tak trzeba przygotować.

Ze względu na tempo chyba nie zdecyduję się ponownie na podobny trening, bo nie bawi mnie zmienianie ciężaru na czas. Sam trening uważam natomiast za ciekawie skomponowany, poniewierał jak należy i angażował całe ciało do ciężkiej pracy. Razem z rozgrzewką i rozciąganiem zajmował trochę ponad 1,5 godziny - ja robiłam dodatkowo ćwiczenia na brzuch (opisane w podlinkowanym wyżej poście, aczkolwiek dokonywałam różnych modyfikacji, a przyciąganie piłki całkowicie wyeliminowałam). 

EFEKTY

Moje ciało nie zmieniło się może szczególnie, powiedzmy że utrzymuję je w stałym stanie, aczkolwiek mam wrażenie że ruszyło się coś w okolicy tricepsa, nie mam już aż tak patykowatych kończyn. Również uda są mocniejsze i twardsze. Tak naprawdę nie wiem czego miałabym wymagać, sądzę że mięśnie są już na tyle widoczne, że teraz chodzi głównie o ich utrzymanie. Jednocześnie nie do końca podoba mi się to co widzę, w tym miejscu wyjdę na heretyczkę, ale na razie odpuszczam wszelkie ćwiczenia stricte na brzuch - wcześniej bardziej mi się podobał.

Jestem jeden problem i jest nim moja pupa. Czuję ją podczas ćwiczeń, nie oszczędzam, dietę trzymam stosunkowo wysokokaloryczną i zbilansowaną, całe ciało reaguje na bodźce - a pupa jak była naleśnikiem tak jest nim nadal. Albo jestem genetycznie skazana na płaski tyłek (acz dla mnie to brzmi jak wymówka...), albo faktycznie dopiero jak dobiję do wyższej wagi, zacznie się w tamtych okolicach coś zmieniać. Powoli jednak tracę nadzieję. 

Tak wiem, nie mam wcięcia w talii - przecież się nie potnę :)



DIETA

O tym co i jak jem przygotuję oddzielny post, ale tak pokrótce: dużo warzyw, miska czysta, a więc bez słodyczy, fast foodów, cukru, białej mąki, alkoholu. W pierwszych tygodniach jadłam po 2150 kcal dziennie, potem zwiększyłam podaż do 2250 kcal, trzymając się rozkładu BWT 30/40/30. 

CO DALEJ?

Przez najbliższe tygodnie będę kursować między domem rodzinnym a miastem studenckim, więc nie ma sensu rozpoczynać nowego treningu siłowego. Wykorzystam ten czas na zestawy, na które do teraz nie mogłam sobie pozwolić - a więc treningi z obciążeniem z Zuzką albo FB, albo bez obciążenia, ale również wymagające. Teraz jednak robię sobie kilka dni luźniejszych, bo przez ostatnie tygodnie żyłam na wysokich obrotach, co myślę że też mogło w jakiś sposób wpłynąć na efekty, a na pewno osłabiło ciut moją odporność i obecnie walczę z katarem.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Peeling na piątkę za piątkę - Farmona Tutti Frutti

Nie lubię przepłacać na kosmetykach do ciała - szukam tanich i dobrych rozwiązań, i ta zasada tyczy się również peelingów. Któregoś razu, w ramach programu zaciskamy pasa, sięgnęłam po maleństwo firmy Farmona - nie spodziewałam się zbyt wiele, a okazało się, że dostałam naprawdę dobry produkt. 

Farmona, Tutti Frutti, Peeling do ciała "Melon i arbuz"
Gdzie? Jasmin, Mediq, Natura, Auchan, SuperPharm | Za ile? 4,90zł/120ml

OPAKOWANIE

Solidna butelczyna o pojemności 120 ml, zamykana na klapkę, z otworem odpowiedniej wielkości. Plastik, z którego jest wykonana jest bardzo twardy, co może przysporzyć problemów z wydobyciem produktu, gdy zostanie go niewiele.

ZAPACH I KONSYSTENCJA

Producent zapowiedział obecność melona i arbuza i obietnicy dotrzymał. Kompozycja obecna w peelingu doskonale oddaje świeżą i słodką woń tych owoców, jeśli je lubicie - będziecie zachwycone. Zapach jest naprawdę mocny i utrzymuje się w łazience jakiś czas po aplikacji. Na początku mi nie odpowiadał - z czasem zaczęłam za nim szaleć. 

Konsystencja jest dokładnie taka, jakie w peelingach lubię - brak tu galaretowatości, produkt dobrze trzyma się dłoni, nie spływa i nie odpada. Aplikowany na wilgotną skórę sunie jak mu rozkażemy. Drobiny nie są może szczególnie wielkie, ale za to twarde i ostre, i co ważne - jest ich bardzo dużo


DZIAŁANIE

Kiedy kupowałam Tutti Frutti, oceniając jego rozmiary jak i cenę, spodziewałam się raczej delikatnego masażysty niż zdzieraka. Peeling miło mnie zaskoczył! W niepozornym ciałku kryje się ostry zawodnik. Naprawdę daje popalić skórze, zdziera aż miło. Jeśli lubicie intensywne drapanie, to Tutti Frutti będzie jak znalazł. 

Drobiny nie rozpuszczają się w wodzie, więc możemy masować ciało do znudzenia. W czasie masażu produkt zaczyna się lekko pienić - poza ścieraniem martwego naskórka również myje. Koniec końców skóra jest oczyszczona, gładka, miękka. 


Peeling doskonale nada się do stosowania w miejscach, gdzie skóra jest grubsza; na dekolt czy piersi może być zbyt mocny i warto aplikować go tam z ostrożnością. Nie pozostawia żadnego filmu. Mojej skóry nie podrażnia ani nie wysusza, ale i nie można spodziewać się po nim właściwości natłuszczających czy nawilżających. Nie od tego jest, więc się nie czepiam.

Ciężko mi ocenić wydajność, gdyż zwykle używam więcej peelingu niż to potrzebne - taka nieuleczalna przypadłość ;) Patrząc jednak w miarę obiektywnie, oceniam, że powinien wystarczyć na 8-10 użyć. 

SKŁAD


PODSUMOWANIE

Peeling, który może wiele. Pierwszorzędnie usuwa martwy naskórek, gwarantuje przemiły i dokładny masaż, a do tego pachnie upajająco. Na pewno do niego wrócę!

wtorek, 8 kwietnia 2014

A ja na nie - Isana Med, mleczko do ciała z mocznikiem 10%

Miewacie tak, że czytacie o pewnych produktach same ochy i achy, a kiedy w końcu same zaczynacie ich używać, zastanawiacie się "toż to beznadzieja, o co ten cały szum"? U mnie większość takich sytuacji dotyczy produktów do włosów (posty "legendy, które zawiodły" część pierwsza i druga), co mnie nie dziwi, bo co włosy, to inne potrzeby. Ale żeby zawieść się w podobny sposób na produkcie do ciała? Jak widać można. Na mnie trafiło przy okazji mleczka Isany. Jeżeli chcecie wiedzieć, co konkretnie nie spodobało mi się w tym kosmetyku, zapraszam do dalszej części posta.

Isana Med, Urea+ Korpermilch 
Mleczko do ciała do wyjątkowo suchej i napiętej skóry z mocznikiem 10%

Gdzie? Rossmann | Za ile? 9zł/250ml


OPAKOWANIE

Jak to w przypadku Isany - proste, niepowalające szatą graficzną, ale praktyczne i solidne. W końcu niemiecka robota. Otwór jest odpowiedniej wielkości, klapka co prawda otwiera się nieco opornie, ale lepsze to niż zbytni luz i zagrożenie wylaniem produktu. 


ZAPACH I KONSYSTENCJA

Zapach jest charakterystyczny, kwaśny, na szczęście niezbyt mocny. Plus za brak substancji zapachowych w składzie, ale wielbicielki olfaktorycznych doznań będą zawiedzione. Dla mnie ta woń jest najmniejszym problemem, ani ziębi ani grzeje, nie potrzebuję wyrafinowanej kompozycji, jeśli reszta aspektów jest ok.

Niestety nie jest, a wszystko co złe opiera się potwornej konsystencji kosmetyku. Niby to mleczko, ale bardzo gęste; bliżej mu do balsamu. To nic złego, zresztą nie tak zwartych przeciwników rozpracowywałam. Problem w tym, że mleczko jest tłuste, klejące. Rozprowadza się niewiarygodnie tępo, równie dobrze mogłabym smarować się plasteliną. Nigdy nie spotkałam tak niewygodnego w aplikacji kosmetyku. 


DZIAŁANIE

Niekomfortowe używanie skutecznie zniechęca do regularnego wcierania produktu, jednak zawzięłam się, by i o działaniu coś konkretnego napisać. 

Mleczko niespecjalnie nadaje się do użytku na dzień z uwagi na bardzo długi czas wchłaniania (potwierdza luby, który po około czterech godzinach od aplikacji i delikatnym dotknięciu mojego ramienia wyczuł bezbłędnie: "znowu się czymś wysmarowałaś"). Jeśli nadmiar produktu nie zostanie wytarty o ubrania/pościel, przez kilka godzin będziemy chodzić z lepką warstwą na skórze. Co zabawne, tylko w takiej konfiguracji (czyli po częściowym wytarciu) można mówić o pozytywnym efekcie - delikatny film sprawia, że skóra jest cudownie gładka. Niestety, to tylko film. Po upływie kolejnych godzin, nie mówiąc już o momencie po kąpieli, skóra jest bardzo sucha, ściągnięta, wręcz błaga o kroplę wody - i tu muszę nadmienić, że wcześniej podobne uczucie było mi obce, nie miałam suchej skóry!

Isana działa krótko, powierzchownie, na dłuższą metę nie radzi sobie z nawilżeniem i poprawą kondycji skóry.

SKŁAD


PODSUMOWANIE

Kilka chwil idealnie gładkiej i miękkiej skóry nie wyrównuje wad produktu: topornej konsystencji, długiego wchłaniania czy braku długofalowego działania. Spróbuję wykorzystać ją do rąk, a do reszty ciała znajdę coś, czego wmasowywanie będzie przyjemnością, a nie katorgą. 

Używałyście tego mleczka? Jak wrażenia?