poniedziałek, 26 stycznia 2015

Bioderma Sébium Global, kolejny żołnierz w walce z trądzikiem

Chciałabym opisać dziś kolejny produkt służący mi w walce z niedoskonałościami skóry. Mowa tu o:

Bioderma Sébium Global
Krem przeciwtrądzikowy o globalnym działaniu 

Gdzie? Apteki, Superpharm | Za ile? Ok. 40-50 zł / 30 ml


OPAKOWANIE

Tubka o pojemności 30 ml, a więc ciut mniejszej niż standardowo. Napisy nadrukowane porządnie, o żadnym ścieraniu nie może być mowy. Otwór stosunkowo wąski, łatwo więc jest wydobyć ze środka dokładnie tyle produktu, ile potrzebujemy. 



ZAPACH I KONSYSTENCJA


Zapach delikatny, świeży, inspirowany kwiatami (jakimi - nie wiem; nie znam się, jestem kwiatowym laikiem). Konsystencja bardzo lekka, ale krem jest gęsty na tyle, że nie spływa z palców, zanim go zaaplikujemy. Wchłania się błyskawicznie, pozostawiając na skórze ledwo wyczuwalny, nietłusty film. 

Dzięki swojej lekkiej formule krem okazuje się bardzo wydajny i tubka 30 ml wystarcza na praktycznie tak długi samo czas jak inne o pojemności 50 ml. 


DZIAŁANIE

Pierwszą rzeczą, o jakiej mogłam wnioskować już w pierwszym dniu używania kremu, było szczypanie twarzy występujące tuż po jego aplikacji. Nie było ono potwornie mocne, ale wystarczająco wyczuwalne, by wywołać dyskomfort - zwłaszcza że utrzymywało się przez jakiś czas. Chociaż to pieczenie nie przyniosło za sobą żadnych dodatkowych skutków ubocznych, zastanawiam się co mogło być tego powodem. Często zdarzało mi się, że na nowe produkty nakładane po raz pierwszy moja skóra reagowała lekkim szczypaniem, ale w przypadku Biodermy powtarzało się to raz za razem. 

Sébium Global zaleca się stosować na intensywne zmiany trądzikowe. Moje nie są intensywne, większych (ale nie tragicznie dużych) problemów pozbyłam się już wcześniej, ale aby taki stan rzeczy utrzymać, o pielęgnację należy dbać cały czas. 


Producent obiecuje eliminację krost i zaskórników. No cóż... krem zaskórników nie ruszył, ba, wróciły te które zostały pokonane przez używany wcześniej Pharmaceris. Z krostkami było lepiej, twarz pozostawała czysta, niespodzianki wyskakiwały mi praktycznie wyłącznie przed miesiączką, ale wtedy dla równowagi były już raczej upierdliwe. 

Kolejna obietnica - regulacja ilości sebum. Tu też nie najlepiej. Ze świeceniem od dawna nie mam problemu, i chociaż przy używaniu Sébium Global nadal nie było źle, to tym okresie moja twarz wydzielała chyba najwięcej sebum w porównaniu z okresami użytkowania kremów Pharmaceris czy Effaclar Duo [+]. Krótko mówiąc - było dobrze, ale poznałam lepszych.

Wygładzenia cery jako takiego też nie dostrzegłam. Owszem, skóra wyglądała nieźle, ale znowu - pamiętając jak gładkie policzki miałam używając poprzednich kremów przeciwtrądzikowych, ten nie wywołał na mnie większego wrażenia. 

Ostatnia obietnica - nawilżenie. To chyba żart, bo Bioderma okazała się tak naprawdę wysuszać cerę. Stosowanie tego kremu jako jedynego w planie pielęgnacji byłoby mordercze dla skóry.

SKŁAD


PODSUMOWANIE

Krem spełnia swoją podstawową rolę, skutecznie zapobiegając wysypowi pryszczy. Niestety z zadaniami pobocznymi radzi sobie gorzej. DZIAŁA, owszem, i gdybym nie znała innych produktów, najpewniej byłabym w pełni zadowolona. Niestety w porównaniach wypada przeciętnie - a płacąc za niego 40 zł czy więcej, spodziewam się produktu na piątkę z plusem. Czwórka to za mało, bym do Sébium Global wróciła. 

sobota, 17 stycznia 2015

Nowe oblicze ZWOWów Zuzki Light, czyli jak nie dać się zabić

Jakiś czas temu napisałam, że Zuzka na swoim kanale ustawiła wszystkie dotychczasowo nakręcone ZWOWy jako prywatne. Nie byłam zanadto zdziwiona, stwierdziłam że pewnie wszystkie dłuższe treningi przeniesie na swoją płatną platformę, a na YouTube zostaną jedyne pięciominutówki, porady dietetyczne i vlogi.

Nic bardziej mylnego! Okazuje się, że Zuzka postanowiła nakręcić wszystkie ZWOWy od początku, wprowadzając do nich dodatkowe powtórzenia i modyfikacje ćwiczeń. W wyniku tego treningi znacząco się wydłużyły i trwają teraz mniej więcej 25-30 minut. Dla niektórych pewnie będzie to wadą, w końcu jedną z cech ZWOWów było do tej pory to, że były krótkie i każdy mógł znaleźć na nie czas. Ja jestem zadowolona. Krótkie wersje ZWOWów krążą po sieci i dostęp do nich jest bezproblemowy, a ich nowe oblicze to kolejna okazja na doprowadzenie siebie do idealnej formy. Lubię dostać porządny wycisk na ćwiczeniach, więc chociaż podczas treningów klęłam na czym świat stoi, to jednocześnie wypełniała mnie radość.

[źródło]
Tak, ZWOWy zawsze były trudne, a teraz są aryctrudne. Nadążanie za Zuzką często wychodziło poza zakres moich możliwości. 

Treningi te robiłam w grudniu podczas przerwy między planami treningów siłowych - nie wyobrażam sobie łączyć tych dwóch form aktywności, obie są bardzo wymagające i mocno angażują mięśnie. 

Polecam, jeśli macie już jakiś staż treningowy. Chociaż Zuzka pokazuje ułatwienia, osobom początkującym będzie bardzo ciężko i to może niepotrzebnie je zniechęcić do aktywności - może poza ZWOWem numer 5, który, jak twierdzi Zuzka, nadaje się również dla nich (sama jeszcze go nie ćwiczyłam, bo pojawił się niedawno, kiedy już wróciłam do siłowego). Cała reszta, która lubi poczuć się sponiewierana po ćwiczeniach - zachęcam. 



Ten ZWOW prawie mnie zabił ;) Jest niezwykle intensywny, mój organizm kilkukrotnie dawał mi znać, że nie tyle jest zmęczony, co po prostu że zaraz przestanie działać. Trening dokończyłam, ale robiłam sporo przerw, więc zajął mi więcej czasu niż te pół godziny. Wiem, że w takich sytuacjach wszyscy mówią, żeby nie słuchać swojego umysłu, bo ciało może więcej - z tym że teraz już samo ciało mocno protestowało. Wolałam przerwać na chwilę i złapać oddech, niż zemdleć.

Nagrodą za wytrwałość był ból pośladków dnia następnego. Mało jest lepszych świadectw, że dałam z siebie wszystko ;)



sobota, 10 stycznia 2015

DENKO na dobry początek roku

Wyrzuciłam ostatnio sporo chomikowanych tu i ówdzie pustych opakowań. Zazwyczaj po zużyciu kosmetyku, chowam je do innych w ustalonym specjalnie do tego miejscu i tam taka grupka czeka, aż uznam ją za wystarczająco dużą, by podsumować jej jakość na blogu. 

Pod koniec grudnia stwierdziłam, że właśnie nadszedł ten czas. Porobiłam zdjęcia i pozbyłam się zajmujących cenną przestrzeń gagatków (w końcu na ich miejsce muszą przyjść nowe!), ale że Święta, Sylwester, tańce, hulanki, prace inżynierskie i swawola, wiadomo - dopiero teraz znalazłam chwilę by usiąść i opisać poszczególne produkty tak, jak należy.


Uriage, Eau Thermale D'uriage, czyli jedyna uznawana przeze mnie woda termalna, a to z tego względu, że po aplikacji nie trzeba jej osuszać. Dla tak zapominalskiej osoby jak ja to wielka zaleta, poza tym jakoś razi mnie idea spryskiwania się jakąkolwiek wodą nieprzeznaczoną do mycia, tylko po to, by za chwilę ją wytrzeć. Dodatkowym plusem izotoniczności Uriage jest możliwość rozpylenia jej na makijaż, co daje nie tylko zbawienne orzeźwienie podczas upałów, ale przede wszystkim scala wszystkie warstwy kosmetyków i nadaje miłe oczom satynowe wykończenie. O łagodzeniu podrażnień czy nawilżaniu nie będę się rozpisywać - po prostu ta woda to wszystko robi. Uriage jest ważnym elementem mojej codziennej pielęgnacji i na pewno jeszcze długo, długo będę ją kupować.

Biała Perła, wybielająca pasta do zębów - dobrze się pieni, dokładnie czyści zęby, ma przyjemny , odświeżający smak. Pod tymi względami nie mogę jej niczego zarzucić. Ponadto jak na małą pojemność (75 ml) jest dość wydajna. Niestety kluczowym powodem, dla którego po nią sięgnęłam, jest działanie wybielające i tutaj nie sprawdza się ona w ogóle. 15 zł za niewyróżniającą się niczym pastę to dla mnie zbyt duży wydatek, więc nie kupię jej ponownie. 

AA, maseczka aktywnie oczyszczająca - jedna z moich ulubionych maseczek. Dobrze się rozprowadza i bezproblemowo spłukuje. Nie podrażnia ani nie wysusza. Matuje, delikatnie oczyszcza (chociaż na pewno nie pozbędzie się najbardziej upartych zaskórników), wygładza, rozjaśnia, zmiękcza i nieco nawilża skórę. Przyspiesza gojenie się wyprysków. Jedna saszetka powinna wystarczyć na dwie aplikacje. Kupię ponownie. 


Marion, Termoochrona, mgiełka chroniąca włosy przed działaniem wysokiej temperatury - ok, płynu w butelce została mniej więcej połowa, ale i przeterminował się on jakoś w połowie zeszłego roku, więc pozbycie się produktu było podyktowane co najmniej przyzwoitością. Nie to, że mgiełka była złym kosmetykiem - po prostu przez długi czas nie używałam suszarki, a kiedy zostałam zmuszona do tego wrócić, zapomniałam całkowicie, że coś takiego Termoochronę posiadam. Czy chroni? Ciężko stwierdzić, zwłaszcza że nie używałam jej regularnie. Za to na pewno ma przyjemny, typowy dla kosmetyków fryzjerskich zapach, wygładza włosy i zapobiega ich puszeniu. Użyta w zbyt dużej ilości może lekko obciążać, ale to jest kwestią wprawy. Niewątpliwą zaletą jest cena mgiełki - 5-7 zł. Możliwe, że kupię ponownie. 

Apart Natural, kremowy żel pod prysznic - hypoalergiczny! a poza tym: nieźle się pieni, myje jak trzeba, ma odpowiednią konsystencję i nie spada z gąbki czy z ciała. Nie wysusza. Producent twierdzi, że jego produkt jest kremowy i tak jest w istocie, Apart bardziej przypomina płyn niż żel. Niestety ma jedną wadę - pachnie dość ostro i chemicznie, powiedziałabym nawet: tanio. W przypadku żeli pod prysznic, które nie mogą nadrobić nieciekawej woni właściwościami pielęgnującymi (jakkolwiek producent twierdzi inaczej), taka cecha skreśla u mnie kosmetyk. Pod wszystkimi innymi względami Apart jest udanym produktem, a że zapach jest kwestią gustu... Warto rozważyć jego zakup, szczególnie że cena to około 6 zł. 

Bielenda, Afrodyzjak Love, Olejek do kąpieli i pod prysznic `Piżmo i jaśmin` - olejkiem w życiu bym tego nie nazwała, bo w składzie olejków brak. Ani jednego! Uznałabym to za minus, gdyby nie to, że skład jest jasno podany i widziały gały co brały. Jeżeli nieprawidłowość nazwy nie stanowi dla was przeszkody, olejek może okazać się przyjemnym towarzyszem kąpieli. Wyśmienicie się pieni i ma wyrazisty, roznoszący się po całej łazience zapach. Powinien przypaść do gustu wielbicielkom piżma, bo to właśnie ta nuta jest główną w kompozycji, nadając całości dość ostry charakter. Jaśmin jedynie nieśmiało przebrzmiewa w tle. Raczej nie kupię ponownie, bo wolę słodsze wonie, ale uważam ten produkt za udany i wart przetestowania.


SheFoot, odżywczy krem + shea do paznokci i suchej skóry stóp - jeśli chodzi o produkty do stóp i dłoni, lubię te o bogatej konsystencji. Ten krem taki jest. Gęsta formuła, zgodnie z obietnicami producenta, odżywia i nawilża stopy. Przy regularnym stosowaniu stają się miękkie i gładkie, ale już po pierwszym użyciu można zauważyć zmiany na plus. Kosmetyk nie usunie na pewno najbardziej upartej stwardniałej skóry z pięt, bo do tego potrzebne są silniejsze środki, ale z szorstkością upora się bez problemu. Wchłania się przyzwoicie. Jedyne co trochę denerwowało mnie w trakcie używania, to mocny i długo utrzymujący się zapach. Z początku przyjemny, bo bardzo słodki - ale ileż można... Mimo wszystko - możliwe, że kupię ponownie. 

Eveline, Glicerini, Glicerynowy skoncentrowany krem głęboko odżywczy + wygładzający do rąk i paznokci BIO oliwka i masło karite - zużyłam ten krem ze sporą niechęcią, bo z głębokim odżywieniem nie ma wiele wspólnego. Konsystencja jest lekka, mokra, jakby śliska. Krem wchłania się bardzo szybko, co jest zaletą w przypadku pośpiechu czy konieczności użycia go "na mieście", ale jednocześnie pozostawia dłonie z uczuciem niedosytu. Nawilżenie jest chwilowe, o regeneracji nie ma mowy. Jako dodatkowy krem mógłby się sprawić, ale jako podstawa pielęgnacji dłoni nie zdaje egzaminu. Nie kupię ponownie. 

Himalaya Herbals, Complete Care, pasta do zębów - pasty HH działają generalnie jak wszystkie drogeryjne. Dobrze się pienią, doskonale czyszczą zęby. Dlaczego więc co jakiś czas wyrzucam z portfela dychę na ich kupno? Ano, ponieważ oparte są na naturalnych składnikach. Mają przez to dość specyficzny kolor i smak, ale można się przyzwyczaić. Z tych, które próbowałam (jedną z nich była wybielająca - bardzo słodka i niestety nie wybieliła nic) ta jest w smaku najbardziej zbliżona do miętowych klasyków, dzięki czemu pozostawia solidne uczucie świeżości. Kupię ponownie. 


Wibo, chusteczki matujące - przy mocno tłustej cerze prawdopodobnie zawiodą, albo będzie trzeba zużyć naraz pół opakowania - ale jeśli nie ma się zbyt wielkich problemów z nadmiarem sebum, to te chusteczki mogą okazać się tanim a skutecznym rozwiązaniem. Ja jestem zadowolona. Nie muszę ich używać na co dzień, ale w razie "w" są pod ręką i bezlitośnie rozprawiają się z niechcianą tłustą warstwą na skórze. Chusteczki Wibo są cienkie, więc niezbyt wydajne, i to może być ich główna wada. Co istotne - mimo swojej delikatności nie rwą się. Miewałam lepsze, owszem, ale za tak niską cenę (i dobrą dostępność) nie wymagam cudów. Kupię ponownie. 

Collection, Lasting Perfection Concealer - kiedyś Collection 2000. Musicie mi uwierzyć na słowo, że to ten właśnie kosmetyk. Napisy zaczęły ścierać się z opakowania jeszcze zanim je otworzyłam po raz pierwszy, ot, korektor przeleżał dwa miesiące w koszyczku z innymi i to wystarczyło, aby pozbył się połowy szaty graficznej. To wyjątkowy korektor i zasługuje na osobny wpis, ale same widzicie... Robienie sesji zdjęciowej takiemu produktowi mija się w celem.
Do rzeczy więc! Kultowy już produkt ma duże krycie i odpowiednio dobrany rozjaśni skórę pod oczami (moim odcieniem był 01 Fair, taki akurat - odpowiednio jasny, ale nie na tyle, żeby zrobić mi zimę na powiekach; blade twarze będą zachwycone). Moje mroczne cienie ukrywał pierwszorzędnie. Z zakryciem krostek również dzielnie dawał sobie radę. Mówią, że jest zbyt ciężki, że wysusza - nie zauważyłam tego. Korektor nie ciemnieje w ciągu dnia, jego jedyną wadą może być to, że lubi zbierać się w zmarszczkach mimicznych i warto to regularnie kontrolować. No, może jeszcze jedna wada - dostępność. Aby go kupić, należy zajrzeć na Allegro albo odbyć wycieczkę do Anglii. Kupię ponownie. 


piątek, 9 stycznia 2015

Trening siłowy: aktualizacja

Mój ostatni trening opisywałam tutaj. Zapowiadało się pięknie, ale ilość obowiązków zmusiła mnie nieco do modyfikacji planów i tak:
  • ćwiczyłam 3 razy w tygodniu po około 1,5 godziny
  • schemat wyglądał następująco:
  1. rozgrzewka (ok. 5 min)
  2. trening właściwy (ok. 40-45 min)
  3. ćwiczenia na brzuch (ok. 5-10 min)
  4. cardio - trucht, podskoki, pajace, high knees (ok. 20 min) 
  5. rozciąganie (ok. 10 min)
  • starałam się możliwe jak najwięcej spacerować, często w dni nietreningowe wracałam z uczelni piechotą, czyli jakieś 3 km. Nawet nie ze względu na dodatkową aktywność - po prostu uwielbiam maszerować z muzyką w słuchawkach. 
Co z treningiem? Naprawdę mi się spodobał, chociaż część ćwiczeń, jak już mówiłam, musiałam dostosować do warunków domowych, a więc np. braku drążka. Każda z sesji angażowała do pracy całe ciało. Co prawda brak superserii czy serii łączonych sprawił, że kondycyjnie nie stanowił on wyzwania, ale to nadrabiałam aerobami. Dwie serie (w jednym treningu) na biceps i triceps okazały się strzałem w dziesiątkę.

Metoda 15-10-5 w rozliczeniu treningowym, czyli zmniejszaniu powtórzeń z każdą serią każdego ćwiczenia (zamiast co dwa tygodnie) także przypadła mi do gustu. Za jednym zamachem kształtuje i wytrzymałość, i siłę, i wpływa na masę. No... z tą masą trochę przesadziłam, chociaż to nie wina treningu. Jak już nieraz wspominałam, ostatnio ciężko mi było osiągnąć nadwyżkę kaloryczną, więc o ile moja sylwetka zachowała jakość i mniej więcej kształt, tak o przyroście mięśni nie mogło być mowy.

A jednak. W październiku, gdy rzeczywistość nie zdążyła mnie jeszcze pochwycić w swe mordercze pazury, zauważyłam, że taka forma ćwiczeń daje całkiem niezłe rezultaty, więc postanowiłam dać drugą szansę temu FBW i zacząć od początku, z dodatkowymi modyfikacjami.

Zdjęcia sylwetki będą, mam nadzieję w nieco lepszym już otoczeniu i po pełnym powrocie do formy. Na razie jeszcze zbijam to co przybyło w czasie świąt ;)

niedziela, 4 stycznia 2015

Podsumowanie roku 2014: hity kosmetyczne, treningi, spełnianie marzeń...

To był dobry rok. Co prawda od października wyraźnie zmalała mi ilość wolnego czasu i na takie rzeczy jak prowadzenia blogu nie mogłam sobie regularnie pozwolić, ale mimo wszystko na Sylwestra wybierałam się bardzo szczęśliwa. A teraz dosyć gadania o niczym, przechodzę do konkretów.


TRENINGI I DIETA


W końcu udało mi się przytyć do odpowiedniej wagi i doprowadzić ciało do znakomitej formy. Fakt, potem niechcący schudłam, ale wiem, co jest w moim zasięgu i na nowy rok mam wyraźnie zaznaczone cele treningowe. O tym będzie więcej w poście na temat treningu siłowego, ale już teraz mogę powiedzieć - po żadnych innych ćwiczeniach nie byłam tak bardzo zadowolona z efektów. Najlepiej czułam się mniej więcej na przełomie czerwca i lipca, nabrałam fajnych kobiecych kształtów, ale nawet przez całą jesień, mimo iż zaczęłam chudnąć, moja pupa nadal wywoływała ogólne zachwyty. 6 stycznia wracam pod sztangę i dążę do najlepszej w życiu formy! Dieta taka, jaka najlepiej się u mnie sprawdziła, czyli około 2500 kcal podzielonych w odpowiednich proporcjach na węgle, tłuszcze i białko. 

Niestety, ostatni semestr na uczelni był bardzo wymagający i nie miałam czasu jeść, ani tym bardziej liczyć tego co jem. Dobijałam pewnie ledwo do 2000 kcal. Przy dość dużej aktywności nie było siły, by zachować wagę, także tę, którą tworzyły mięśnie. Żeby nie było - nadal jestem bardzo zadowolona ze swojej sylwetki, wszystko jest takie jak być powinno, tylko pupie brakuje paru centymetrów ;) 

KOSMETYCZNIE


W 2014 odkryłam wiele godnych polecenia produktów. Nie wszystkie niestety zdążyłam opisać, więc i nie wszystkie mogę zawrzeć w tym wpisie, bo musiałabym zrobić z niego sporo oddzielnych recenzji, a nie bardzo się da. W każdym razie moimi hitami w 2014 stały się:


kosmetyki Sylveco. Polskie i 100% naturalne, w dodatku w całkiem znośnych cenach. Regularnie używam kremów tej firmy, ale moimi ulubieńcami stały się pomadki ochronne, które doskonale pielęgnują usta. Tłusty krem brzozowy okazał się idealny dla mojej mamy, którą uczula i podrażnia większość kosmetyków - ten odpowiednio nawilżył i uspokoił jej cerę.


Tangle Teezer - powinien dostać osobny wpis, ale nie mogłam tu o nim nie wspomnieć. Rozczesywanie włosów grzebieniem zawsze było dla mnie katorgą. Faloloki z dużą tendencją do plątania się (zwłaszcza w jednym niewytłumaczalnym niczym miejscu) gwarantowały mi kwadrans walki ze łzami w oczach. TT rozwiązał mój problem. Być może nie jest to najlepsze akcesorium do włosów kręconych, bo trochę je puszy i niszczy skręt - ale serio, mogę to wytrzymać w zamian za szybkie i bezbolesne pozbycie się kołtunów nawet w najbardziej ekstremalnych sytuacjach.


Płyn micelarny Garniera. Zmywa wszystko bez większych problemów, a w dodatku za 17 zł dostajemy całe 400 ml produktu. Pozycja obowiązkowa w mojej pielęgnacji.

                                  
     
                                  
     
                                   

                           

(kliknięcie na zdjęcie przeniesie Was do recenzji)

Mydła - Aleppo i czarne. Nie zamienię ich na żadne inne myjadło do twarzy! Doskonale oczyszczają, pełnią ważną rolę w utrzymywaniu skóry z daleka od niedoskonałości.

Krem z filtrem Bielendy. Nie najwyższą i nie najstabilniejszą ochronę kontruje tym, że nosi się idealnie i nie powoduje świecenia się skóry. Wchłania się ja najzwyklejszy krem nawilżający (i naprawdę nawilża), więc nie pozostawia klejącego filmu, co czyni go wartościowym kompanem mojej mieszanej cery.

Emulsja matująca Vichy SPF 50, jeszcze lepszy i wygodniejszy w użyciu filtr niż wyżej opisany produkt Bielendy. Kosztuje sporo, bo około 50 zł, ale nie przeszkadza mu to w znikaniu w aptecznych półek tuż po wiosennej dostawie.

Kremy Pharmaceris z kwasem migdałowym. W ogóle moim wielkim odkryciem w 2014 były kwasy, dzięki którym na dobre pozbyłam się uporczywych, wyskakujących z byle powodu pryszczy, a produkty Pharmaceris okazały się jak dotąd najlepiej działać na moją cerę. Tutaj recenzja wersji 5%, tutaj słowo o 10%. Warto spróbować tym bardziej, że z kosmetyków aptecznych te kosztują najmniej.

Peelingi Farmony. Piękne zapachy i pierwszorzędne zdzieranie.

Revlon Colorstay, czyli podkład nie do zdarcia i o wielkim kryciu. Co prawda mniej więcej w połowie roku przerzuciłam się na coś tańszego, co również podbiło moje serce i postaram się jeszcze w styczniu przybliżyć Wam kolejną perełkę, ale nie zmienia to faktu, że do CS zawsze chętnie wracam.

Rimmel Lasting Finish w kolorze 19. - ostatnio praktycznie jej nie noszę, ale na początku roku sięgałam po ten kolor prawie codziennie.

Cienie Hean High Definition - znakomita pigmentacja i trwałość (nawet bez bazy) w niskiej cenie. 

Kitów niestety również kilka się zdarzyło. Nieszczęsna pomadka z Make Up Revolution, chociaż na ustach zachowuje się powiedzmy przyzwoicie, nie ma nic wspólnego z obietnicami producenta, a byle barwiony balsam nawilżający ma lepszą pigmentację.

Mocno zawiodłam się również podkładem Maybelline Affinitone. Oddałam go mamie, bo sucha skóra przyjmuje go o wiele lepiej, ale na mieszanej, zwłaszcza biorąc pod uwagę dziwaczną gamę kolorystyczną, robił małą katastrofę.  




NAJPOPULARNIEJSZE POSTY


OSOBISTE


Kolejna wizyta z Londynie. Tym razem mniej napięty plan zwiedzania, nie chodziło tylko o to, żeby pozaliczać atrakcje, ale chciałyśmy zwyczajnie poczuć atmosferę miasta. 


Pisanie pracy inżynierskiej. Właściwie jest już prawie skończona. Bardzo rozwijająca przygoda, chciałabym tak częściej!

Do tego bezcenne wspomnienia z wyjątkowymi ludźmi. Niezmierzone kilometry spacerów, mnóstwo nowych rzeczy które będąc na wyciągnięcie ręki, czekały na odkrycie, dużo nowych emocji, nie tylko radosnych, ale dzięki temu również będących częścią lekcji życia. 

ZESZŁOROCZNA WISHLISTA

Na początku 2014 zamieściłam na blogu listę życzeń/planów, które chciałabym spełnić. Być może niewiele udało mi się zrealizować, ale weszłam w posiadanie innych dóbr, z których jestem zadowolona. Poza tym jakoś z roku na rok mam coraz mniej materialnych chciejstw... 


Sztangę kupiłam już na początku stycznia i uważam ją za najlepszy zakup minionego roku, nie wyobrażam sobie jak kiedyś mogłam bez niej funkcjonować! Joyland również trafił w moje ręce, chociaż jeszcze nie zdążyłam go przeczytać. Zdobyłam odlewkę perfum Aliena Sunessence Or d'Ambre - niestety tylko 5 ml i od dawna nie ma po nich śladu. Nadal marzę o pełnym flakonie...

Perfumy Kiliana i pomadki MAC były poza moim zasięgiem i są nadal. MAC okazał się tylko przelotnym marzeniem (tym bardziej że moja kolekcja pomadek wzbogaciła się w ciągu ostatnich 12 miesięcy o kilka naprawdę pięknych odcieni), ale Amber Oud nadal szczerze pragnę. Kettlebell sobie odpuściłam, decydując się na dodatkowe obciążenia do sztangi. Myślę jednak, że kupno kettle'a to kwestia czasu. Kremy BB chwilowo również wykreśliłam, bo nie chce mi się bawić w strzały w ciemno, a jeśli do jakiegoś bebika wrócę, będzie to najpewniej Skin79 Orange. Drugi tom The Ship Magnificent był mocnym punktem listy, niestety rzeczywistość okazała się okrutna i jego ceny wbiły mnie w fotel - mogę dać 150 zł za książkę, ale 300 to już trochę za dużo. 

KULTURALNIE

Nowy Doktor i trzeci Hobbit.

Peter Capaldi jako Dwunasty podbił moje serce surowością i ciężkim poczuciem humoru. Stanowczy ponurak z agresywnymi brwiami. Jako postać przekonał mnie do siebie od razu, jako Doktor, musiał na uznanie zapracować, ale w końcu zaakceptowałam go całego. Ósma seria Doctora Who nie była może konstrukcją najwyższych lotów - mimo dobrych pomysłów na odcinki, zabrakło ciągłości z jednego do drugiego; historie stanowiły zamkniętą całość i tym samym zabrakło obecnych podczas napisów końcowych krzyków: "włączaj kolejny, musimy zobaczyć co się stało!" - ale oglądało się świetnie. Do tego wszystkiego brawurowo zagrana i przemyślana postać Missy i bardzo emocjonujący finał. Czekam na następną serię.









Hobbit: Bitwa Pięciu Armii został uznany przez wielu za film niepotrzebny. Poniekąd się zgadzam. Pozbawiony fabuły i bardzo często logiki okazał się piękną wydmuszką. Sceny batalistyczne zostały zrealizowane z wielkim rozmachem i ciężko jest oglądać je bez zachwytu. Podobnie krajobrazy - jeziora, równiny czy góry zapierają dech w piersiach. Hobbit miał pięknie wyglądać i niewiele więcej. Niestety głębi w tym filmie nie ma, ale... Fani pewnie i tak będą dobrze się bawić, bo to zawsze wspaniała przygoda - na kilka godzin wsiąknąć w Śródziemie, spędzić więcej czasu z ulubionymi bohaterami, wziąć udział w walkach. 













2015

Treningi, dieta, praca nad systematycznością (mówię o blogu), czytanie większej ilości książek, skupienie się na nauce języków. Ogarnięcie życia, bo na dzień dzisiejszy nie jestem w stanie powiedzieć, gdzie będę za dwa miesiące. 

A Wam życzę szczęśliwego Nowego Roku, pełnego zdrowia, miłości i sukcesów!