środa, 31 października 2012

Natura wzywa: Essence i Catrice

Wczoraj wróciłam do swojego rodzinnego miasta i od razu skorzystałam z okazji, jaką daje umiejscowienie Natury w pobliżu dworca PKP. Praktycznie od razu po zakupie pierwszych produktów z essence'owej limitki Wild Craft planowałam wrócić po więcej i groźby swe spełniłam...

Wspominałam o chęci kupna lakieru w odcieniu Mystic Lilac i w końcu nie wytrzymałam. Myślę, że duży udział w tym miał fakt, że przez 7 godzin jazdy pociągiem siedziałam naprzeciwko dziewczyny mającej pomalowane nim paznokcie. No, może niekoniecznie był to ten konkretny lakier, ale kolor identyczny. Cóż, sugestie...


Moje paznokcie nadal nie nadają się do położenia nań czegokolwiek poza odżywką, więc Mystic Lilac zasiądzie na jakimś widocznym miejscu z etykietką "LASKA, DBAJ O PAZURY!". Zobowiązuję się sięgnąć po niego nie później niż w Mikołajki!

Drugim nabytkiem był cień w odcieniu #02 Out of Forest. Do tej pory nie miałam w kolekcji ani jednego zielonego - czy też mającego zielone nuty - cienia, a że odczuwałam jego brak...



Zielony cień jest napigmentowany gorzej niż jego brat i nakłada się jakby również bardziej uparcie. W dodatku na skórze okazuje się nie być zielony - czy to zgnile zielony, czy oliwkowo - ale szaro-brązowy z bardzo delikatną zieloną nutką. Coś nie mam szczęścia do zieleni w cieniach.

Mimo to przyznam, że ostateczna barwa całkiem mi odpowiada. 



Zdjęcie powieki w ogóle sugeruje, że cień jest bardziej złoty niż brązowy, ale trudno uchwycić jego kolor w pełnym świetle - na pierwszy plan wychodzi jego wykończenie. Jego naturę najlepiej oddaje swatch na ręce.

Parę szaf od dziczy było już Hollywood - a dokładniej limitka Catrice o nęcącej nazwie Hollywood's Fabulous 40ties. Pewnie nie zwróciłabym na nią uwagi, gdybym nie przeczytała na jednym z blogów, iż jeden z bardzo ciekawych odcieni szminek tytułuje się jako Red Butler.
Jestem ogromną fanką "Przeminęło z wiatrem" i Rhetta Butlera i jakkolwiek głupie by to nie było, czułam wewnętrzną potrzebę sprawdzenia chociażby, co pod jego nazwiskiem w tej limitce się kryje.

I kryło się coś pięknego - piękna, ciemnoróżowa matowa pomadka. Moja ręka zawędrowała jednak jeszcze dalej i odkryła ładny odcień nude. Po walce ze sobą - jeśli jakiegoś koloru brakuje w mojej kolekcji szminek, to właśnie nude - wzięłam obie.



Red Butler jest nieco ciemniejszy, niż sugeruje to swatch. Naprawdę fajny, głęboki ciemny róż.

Góra: The Nude Scene. Dół: Red Butler


Idę na odwyk, przysięgam! Żadnej kolorówki do Gwiazdki albo i dalej. Przysięgam tu i teraz, choćby się paliło, a Essence, Catrice czy jakakolwiek inna firma wyskoczyła z najlepszą limitką ever, trzymam portfel zamknięty i nie łażę po żadnych Naturach, Rossmannach ani Firlitach.



poniedziałek, 29 października 2012

Pan z nami nie piecze – wypraszamy cukier z kuchni cz.1

Zapraszam na pierwszą część przeglądu kuchennych zamienników cukru białego :)

Cukier zaczęłam ograniczać już jakiś czas temu. Przestałam słodzić herbatę, a słodycze i sklepowe napoje – od owocowych po gazowane – poszły w odstawkę. Dodatkowo miałam szczęście zgodzić się z mamą co do ograniczania ilości tego produktu w wypiekach. No właśnie – o ile rezygnacja ze słodkich napojów i łakoci okazała się bardzo łatwa, tak w przypadku pieczenia czy gotowania bariera była o wiele wyższa. Cukru nie da się wyeliminować. Jak to się jednak mówi - nie ma 

temu panu dziękujemy! źródło: http://www.organicsoul.com

Właściwie dlaczego cukier uważa się za tak wysoce niezdrowy? Ta popularna substancja ma na koncie wiele grzeszków: osłabia system immunologiczny, sprzyja cukrzycy, podnosi poziom cholesterolu i ciśnienie krwi, przyspiesza proces starzenia się, w końcu – sprzyja otyłości. W rzeczywistości to tylko niektóre z jego przewinień; by poznać resztę, zachęcam do własnych poszukiwań.
Jeśli chodzi o kaloryczność – cukier biały zawiera 405kcal/100g. Zawartość sacharozy, czyli cukru prostego - związku o właściwościach powodujących wyżej wymienione problemy ze zdrowiem - plasuje się na poziomie 99,7%.

Według mnie absolutne wykluczenie cukru z diety jest bezsensowne – o ile nie ma się ostrej alergii na sacharozę, nie widzę powodu, dla którego nie powinno się od czasu do czasu odpuścić i ponieść cukrowej pokusie. Zwłaszcza, jeśli lubi się wypróbowywać nowe przepisy i jest się ogromnym łasuchem. Nie dajmy się zwariować – cukier może i jest „białą śmiercią”, ale stosowany w rozsądnych dawkach nikogo nie zabije. Nie uciekam od cukru za wszelką cenę - jeśli uczestniczę w rodzinnej imprezie i mam okazję zjeść smaczne, domowe ciasto, robię to zwykle z ochotą. 

Przepisy kulinarne, które zawierają cukier, są zawsze przeze mnie i moją mamę weryfikowane. W 99% przypadkach zalecana ilość tego produktu jest o wiele za duża! Dowolny wypiek jest równie smaczny, gdy przygotuje się go z ¾ czy nawet ½ zalecanej porcji cukru. Właściwie często taka „okrojona” wersja jest nawet smaczniejsza. Ograniczenie cukru wyprowadza bowiem na pierwszy plan smaki innych składników i ciasta stają się pod tym względem bogatsze, zaczynają być deserami faktycznie do smakowania, a nie zapchania do bólu brzucha.

Cukier mamy już ograniczony, ale w niektórych przypadkach nadal jest go dużo albo mimo to źle czujemy się z jego obecnością. Szukamy zamienników.

źródło: strangehistory.net
Najprostszą myślą często jest miód, prawdopodobnie drugi po cukrze najczęściej występujący słodki produkt w polskich domach. Zawiera 320-330kcal/100g w zależności od rodzaju. Jego skład jest bardziej różnorodny, w dodatku miód nektarowy różni się pod tym względem od spadziowego (po więcej zapraszam tutaj: http://www.resmedica.pl/metabolizm-i-odzywianie/miod-sklad-chemiczny­ ). 
Ponadto miód reguluje pracę wątroby i nerek, przy kaszlu działa wykrztuśnie, zwiększa odporność, jest bakteriobójczy i poleca się go przy schorzeniach serca. W zależności od typu można liczyć na inne właściwości – np. miód wielokwiatowy łagodzi objawy alergii i kataru siennego, lipowy działa uspokajająco, a akacjowy pomaga osobom ze schorzeniami układu moczowego. Warto więc wziąć go pod uwagę mimo dość wysokiej kaloryczności.

Mówię tu cały czas o miodzie naturalnym – sztuczny nie wchodzi w grę. Jest albo pełen sztucznych barwników, albo produkowany przez pszczoły… karmione cukrem.

Jedyną wadą przy stosowaniu miodu zamiast cukru może być smak. Nie każdemu odpowiada i nie w każdym przypadku się sprawdza. Mi osobiście sporo czasu zajęło przyzwyczajenie się do tego aromatu – kiedy jeszcze słodziłam czarną herbatę, używałam połowy łyżeczki, gdyż przy większej ilości charakterystyczny smak stawał się zbyt mocny (dzięki temu zresztą oduczyłam się słodzić czarną herbatę w ogóle – piję ją rzadko, ale zdarza się, np. podczas wizyt u znajomych). Teraz słodzę miodem twaróg i bardzo sobie to chwalę :)

źródło: lifefoodfamilythewayiseeit.com/crazy-frankenstein.com

Wypieki można słodzić również owocami – do tego celu poleca się szczególnie banany i daktyle. W ich przypadku jednak trudno oszacować ilość niezbędną do uzyskania odpowiedniej słodyczy. Mimo wielu witamin zawartych w owocach, procentowy udział fruktozy - cukru prostego - i rosnąca kaloryczność może skutecznie zniechęcić do takiej zamiany. W dodatku owoce nadają ciastom dodatkowy smak. Osoby lubiące eksperymenty w kuchni nie pogardzą bananowym drożdżowym, ale przy niektórych przepisach owocowa nuta może być niepożądana.

Co jednak chcę dodać - wiele deserów, które zawierają owoce (zwłaszcza banany), staje się dzięki nim słodka i warto się upewnić, czy dodatkowa porcja cukru jest im potrzebna. Nie namawiam tu do jedzenia mdłych/gorzkich potraw, a już na pewno nie, jeśli musimy się do tego zmuszać - jedzenie ma być przyjemnością! - ale fakty są niezaprzeczalne - człowiek szybko przyzwyczaja się do słodkiego. Ograniczenie słodyczy może być na początku nieprzyjemne, ale z czasem okazuje się, że taki zmodyfikowany przepis sprawdza się dobrze - i jeśli wrócimy kiedyś do standardowych proporcji, uderzy nas myśl "jak mogłam jeść coś tak okropnie słodkiego?!". 


źródło: photo-dictionary.com

A może cukier brązowy? Cóż, z tzw. cukrem brązowym jest problem. Uważany przez wielu za wspaniały zamiennik dla cukru białego jest z nim spokrewniony bliżej, niż się wydaje.

Barwa takiego cukru w zamierzeniu powinna brać się z braku rafinacji produktu – o ile w przypadku cukru białego podczas procesu obróbki usuwa się z niego oprócz składników odżywczych także ciemnobrązowy syrop (melasę), tak w przypadku cukru brązowego wszystko zostaje na miejscu. Pozostawionych minerałów – żelaza, wapnia, magnezu – jest jednak bardzo mało, a kaloryczność takiego produktu waha się w granicach 380-400kcal/100g. Same przyznacie, dla osób odchudzających się nie jest to dobra wiadomość, a ilość makro- i mikroelementów jest na tyle niewielka, że i z powodów zdrowotnych nie warto kłopotać się nad taką zamianą...

Cukier ten można spotkać w przepisach, gdzie jego barwa i aromat sprawdzają się lepiej niż te cukru białego.  Nierafinowany cukier trzcinowy w zależności od rodzaju - Muscovado lub Demerara - może mieć głęboki posmak melasy albo nut karmelu i dobrze wygląda np. jako dekoracja deserów. Takich efektów nie zapewni nam żaden inny zamiennik.

Niestety trzeba mieć się na baczności – cukier brązowy może być także produktem rafinowanym i niczym nie różnić się od swojego białego brata. Jak to? Ano po procesie oczyszczania zdolni producenci potrafią ponownie zabarwić melasą (bądź karmelem) białe kryształy. Skupmy uwagę na etykietach - praktycznie każdy cukier nazwany brązowym bez dopiski "nierafinowany" okaże się takim właśnie potworkiem. Brrr...

Brązowe "cudo" potrafi kosztować dwa razy więcej niż białe, co, jak widać, niekoniecznie wynika z jego lepszej jakości. 



Na dzisiaj koniec - żegnamy się z cukrami prostymi. W następnym odcinku zamienniki, których słodycz pochodzi z innych związków chemicznych.


sobota, 27 października 2012

Skończyłaś 20 lat? Czas na botoks...

źródło: papilot.pl

…Przynajmniej według autorów i konsultantów artykułu „Z zegarkiem w ręku” w październikowej „Pani”.

Nie powiem, ciśnienie mi się podniosło. Na samym początku zresztą zwątpiłam i zaczęłam się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jakiś żart ze strony redakcji całkiem rozsądnego, jak sądziłam, magazynu. Niestety nie. Oni naprawdę poprosili lekarzy medycyny estetycznej o wyrażenie swojego zdania na temat zabiegów, jakie powinna wykonać dwudziestokilkulatka, by zachować młodość.

Po kolei jednak. Artykuł porusza kwestię plastikowej pielęgnacji dla kobiet w wieku 20+, 40+, 60+. Poza poleceniami, jakie zabiegi w każdym wieku powinno się wykonywać, jest – całe szczęście! – kilka rad, jak wyglądać dobrze bez użycia strzykawek: używanie kremów nawilżających, kremów z filtrem, kremów pod oczy… Dobrze. Tylko że na tym można by się zatrzymać i z wiekiem dodać kremy przeciwzmarszczkowe, zamiast… No właśnie:


Serio? Żywa mimika była dla mnie zawsze pozytywną cechą. Nie wyobrażam sobie sytuacji, gdy stwierdzam: za bardzo marszczę czoło, za bardzo mrużę oczy, więc postanowione – idę na botoks, chcę mieć maskę zamiast twarzy. Taki poker face. Przynajmniej pozostanie gładka do śmierci.


Peelingi dermatologiczne? A może lepiej pielęgnacja dobrana do rodzaju cery i powstrzymywanie się od wyciskania krostek?
Nawilżenia cery nie zawdzięczamy już kremom czy maseczkom – a gdzie tam, to jest passé. Teraz czas na mezoterapię, o ileż wygodniejszą i tańszą.
No i znowu nieszczęsny botoks…

Wiem, wiem – 20+ może oznaczać zarówno 21-latkę, jak i kobietę po 30-stce. Ale czy naprawdę taką fantastyczną rzeczą jest mieć 35 lat i wyglądać na 15 mniej? Po co? Żeby poczuć dumę, jak nas w pubie spytają o dowód? Żeby mąż mógł się pochwalić przed kolegami? Skąd ten przymus, by zaprzeczać, kim jesteśmy? Skąd ten strach? Ano zdaje się - z mediów...

Po 40-stce wcale nie jest lepiej.


Owszem, co jakiś można wypełniać zmarszczki. Kuracje wybielające, jeśli ma się przebarwienia – jak  ktoś się z nimi źle czuje, to czemu nie? Ale regularne ostrzykiwanie się uważam za lekką przesadę.

Po 60-stce…


Nie słyszałam nigdy, aby zabiegi medycyny estetycznej były odpowiedzialne za „bardzo ładne” starzenie się. Sztuczne owszem… Moja mama kilka lat temu skończyła 50 lat i wygląda niewiele starzej od swoich 40-letnich siostrzenic. Powiecie: geny. Też. Ale mama dba o siebie – w młodości nie ładowała na siebie kilogramów kosmetyków do makijażu, a teraz używa preparatów dobranych do jej wieku i rodzaju skóry.

Poza tym gdyby ktoś mi powiedział, że w mojej twarzy jest dużo wypełniaczy… poczułabym się jak parówka czy inny wyrób mięsopodobny.

Wszystko jest dla ludzi i nie uważam, że medycyna estetyczna w takim sensie jak opisano tutaj jest zła. Lekarze nie proponują operacji plastycznych i chwała im za to. Poprawianie urody wstrzykiwaniem kwasu hialuronowego czy promieniowaniem jest ciekawym osiągnięciem naszych czasów i jeśli tylko kogoś na to stać, to w porządku. Ale sugerowanie dwudziestokilkulatkom, że pora na botoks, „zanim będzie za późno”, jest już niesmaczne.

Do czego dążę: nie rozumiem tej mody na wyglądanie za wszelką cenę na 15 lat mniej. Dbanie o siebie – oczywiście. Kremy, filtry, wizyty u kosmetyczki, spa – jak najbardziej. Dobrze ostrzyżone włosy, odpowiedni makijaż, szczupła sylwetka. Aktywny tryb życia, zdrowa dieta. Nie trzeba mieć 50 lat i wyglądać na 60. Zadbana kobieta, nie decydująca się na wstrzykiwanie chemii, w takim wieku może wyglądać i na 50, i na 45 lat. Ma zmarszczki? Owszem. Używa dobrych kremów, ale nie płacze nad kolejną bruzdą przy oku. Jest piękna, naturalna i żywa. Nie przypomina lalki. Ma w życiu ważniejsze rzeczy do zrobienia, niż próby zatrzymania czy cofnięcia czasu. Może w którymś momencie zdecyduje się na spłycenie zmarszczek, wypełnienie owalu twarzy – ma powód.
...W odróżnieniu od kobiety 25 lat młodszej, która na dobrą sprawę na samym początku dorosłego życia staje się niewolnicą takich zabiegów.

Już pomińmy fakt, że w ogólnodostępnym i względnie tanim magazynie poleca się zabiegi dalece wybiegające poza budżet przeciętnej dwudziestokilkulatki. Może zamiast kolejnej dawki botoksu lepiej przeznaczyć pieniądze na badania kontrolne – krwi, moczu, cytologię, mammografię (całe szczęście i o raku piersi „Pani” pisze w tym miesiącu)…

Nie do końca potrafię określić, czy ten artykuł jest reklamą, czy propagandą. Nie mam nic przeciwko strzykawkom z preparatami odmładzającymi, zbawiennemu działaniu lasera itp. Ale już popychanie w ich stronę coraz młodszych kobiet jest niepokojące i zwyczajnie smutne. 


(sfotografowane fragmenty artykułu pochodzą z "Pani" nr 10/2012)

wtorek, 23 października 2012

Zapachowa uczta pod prysznicem, czyli Original Source Chocolate&Orange

Dziś bez większych przedmów przechodzę do recenzji smakowitego kąska dla ciała i ducha - żelu pod prysznic Original Source o zapachu czekolady i pomarańczy.

Original Source, Chocolate & Orange Shower Gel



SŁOWO OD PRODUCENTA

Original Source Chocolat & Orange to delicja wśród żeli pod prysznic. Połączenie aromatycznej pomarańczy i słodkiej czekolady zamieni prysznic w nierutynowo pyszną przyjemność bez ani jednej kalorii.
Poczuj go - możesz pokochać albo nienawidzić. 

OPAKOWANIE

Przezroczysty, gruby plastik. Wielkość i kształt poręczne, faktura również uniemożliwia wyślizgiwanie się produktu z rąk. Nie ma problemów z otwieraniem, ale jednocześnie klapka „nie lata”, nie ma możliwości, by sama odskoczyła.
Butelka stoi „na głowie”, więc wydobycie kosmetyku ze środka, nawet jeśli zostało go niewiele, jest łatwe. Design przypadł mi do gustu – jest oryginalny i nowoczesny. Etykiety są przyklejone, ale nie niszczą się ani nie odklejają  w przypadku kontaktu z wodą.
Nie miałabym nic przeciwko większej pojemności – 250ml to dość mało (mimo iż jest to standardowa pojemność żeli pod prysznic, większe gabaryty mają u mnie plusa). Zdaję sobie jednak sprawę, że takie opakowanie mogłoby gorzej leżeć w dłoni. No i ostatecznie zmniejsza się ryzyko pozostawienia produktu niedokończonego, jeśli się znudzi.
5/5



ZAPACH I KONSYSTENCJA

Zapach – obłędny! Mogłabym siedzieć i wąchać godzinami tę znakomitą mieszankę czekolady i pomarańczy. Jeśli lubicie pomarańczowe galaretki w czekoladzie (ja nie przepadam, ale ich zapach od dziecka mnie urzekał), albo Delicje, możecie spodziewać się, że ślinka wam pocieknie przy używaniu tego żelu. To jest dokładnie ta sama woń.
Niestety, zapach jest też słaby i mało trwały. Ulatuje już kilka chwil po kontakcie z wodą.
Konsystencja typowo żelowa. Osobiście wolę produkty pod prysznic w formie płynu – bo o ile płyn może spłynąć z ciała czy z gąbki, tak ten żel ma tendencję do spadania większą ilością nie tylko pod nasze nogi, ale wszędzie dokoła, zanim zdążymy go spienić. Mówiąc o pienieniu się... producent sugeruje "wylanie [żelu] na dłoń" – podczas gdy w taki sposób nie da się go spienić ani nawet utrzymać. Żel zacznie się ślizgać po skórze i prędzej czy później wyląduje pod nami. Gąbka jest niezbędna, ale już z jej udziałem powstająca piana jest całkiem do rzeczy.
3.5/5

DZIAŁANIE

W stosunku do żeli pod prysznic mam niewielkie wymagania: mają być przyjemne w użytkowaniu, pienić się i po wyjściu z kąpieli zagwarantować mi uczucie czystości. Original Source spełnia te warunki, choć nie bez zastrzeżeń – niewygodna aplikacja trochę męczy. 
Warto też wspomnieć, że żel nie wysusza ani w żaden inny sposób nie podrażnia skóry (pielęgnowania jej również nie zauważyłam – ale nie szukam tego w żelach).
Nie powalił mnie na kolana niczym poza zapachem – niekoniecznie niezastąpionym, swoją drogą, o czym będzie niedługo mowa.
6.5/10

SKŁAD



WYDAJNOŚĆ

Po mniej więcej dwóch tygodniach intensywnego użytkowania zostało mi trochę więcej niż połowa opakowania. Jak nietrudno obliczyć, używany przez więcej niż jedną osobę po tych dwóch tygodniach prawdopodobnie sięgnąłby już dna. Żel pod prysznic o tak szybkim zużyciu nie ma u mnie racji bytu...
Powodem słabej wydajność jest głównie konieczność użycia za każdym razem sporej ilości produktu, by uzyskać wystarczająco dużo piany i uzupełnić braki na gąbce (bo część żelu nierzadko spada).
2.5/5

DOSTĘPNOŚĆ

Stacjonarnie w większości sieciowych drogerii.
5/5

CENA

8,49zł/250ml w Rossmannach; w innych miejscach można spotkać cenę 9,90zł/250ml. Cena plasuje się w górnej granicy przeciętnej sugerowanej dla żeli i chociaż lubię szukać jak najtańszych produktów, nie mogę zarzucić producentowi chęci zdzierania kasy z klienta. Słaba wydajność zmusza mnie jednak do obniżenia oceny.
3.5/5

SUMA PUNKTÓW: 26/35

Werdykt: dobra uczta przy źle zastawionym stole.

Czy kupię ten żel ponownie? Nie. I nie chodzi nawet o jego niedoskonałości. Chciałabym wypróbować inne zapachy – korci mnie wypróbowanie żelu tej samej firmy o zapachu truskawki i wanilii. Przede wszystkim jednak, w moim nowym mieszkaniu mam do dyspozycji wannę i wobec tego zwrócę się w kierunku płynów i soli do kąpieli.
Czy gdybym miała tylko prysznic, zdecydowałabym się na ponowny zakup? Raczej nie - chyba, że trafiłabym na dużą promocję.


niedziela, 14 października 2012

SkinFood, kremowy korektor pod oczy


Bardzo lubię koreańskie kosmetyki. Kiedy podczas poszukiwań korektora idealnego trafiłam na pozytywne opinie na temat produktu firmy SkinFood - a pisano o nim właśnie jako o kosmetyku idealnym - nie czekałam długo i zamówiłam go przy najbliższej okazji. Jak się sprawdził u mnie? Zapraszam na recenzję.

SkinFood, Salmon Dark Circle Concealer Cream 



SŁOWO OD PRODUCENTA

Skoncentrowany korektor pod oczy. Ma kremową konsystencję, która zapewnia komfortową aplikację i nie podrażnia delikatnej skóry pod oczami. Świetnie pokrywa cienie pod oczami, wypełnia zmarszczki nie podkreślając ich.


OPAKOWANIE

Duży, wygodny i solidny słoiczek. Porządna nakrętka, nie ma mowy o samoczynnym odkręcaniu się produktu. Opakowanie zrobione z dobrej jakości plastiku i aluminium, które nie rozpadną się po pierwszym lepszym upadku na podłogę. Jedyną wadą mogą być etykiety. Początkowo prezentują się elegancko, ale w miarę używania produktu ulegają zabrudzeniu i nie da się ich oczyścić bez zniszczenia. 
4.5/5



ZAPACH,  BARWA,  KONSYSTENCJA

Zapach ledwo wyczuwalny, pudrowy, kojarzący się z typowym zapachem podkładu. Niektórzy twierdzą, że pachnie rybą – ja tego absolutnie nie czuję. 
Konsystencja zbita, kosmetyk jest dość twardy, ale nie ma problemu z wydobyciem go ze słoiczka – dodatkowo możemy łatwo kontrolować ilość, jaką nakładamy. Można jedynie przyczepić się do tłustości i lepkości produktu. Utrudnia to jego rozprowadzanie, kosmetyk łatwo osadza się we wszelkich zakamarkach, a ponadto dość długo pozostawia po sobie tłusty film.
Występuje w dwóch odcieniach: 1 (Blooming) i 2 (Beige). Ja posiadam odcień Blooming, czyli jaśniejszy. Mimo ograniczonego wyboru, nie powinien wystąpić problem z doborem wariantu, korektor dobrze dopasowuje się do kolorytu skóry. 
4.5/5


DZIAŁANIE

Korektor działa, ale pytanie brzmi – czy tuszuje cienie? I tak, i nie. Częściowo zakrywa zasinienie, wyrównuje kolor pod okiem, ale jego główną bronią jest rozjaśnienie skóry. Dzięki temu cienie stają się mniej widoczne, a oko wygląda na wypoczęte. Nie można wymagać od niego filmowego efektu i mocy Photoshopa, ale przy braku większych problemów z ciemnymi obwódkami powinien dać sobie radę. Przy mojej urodzie niedospanego narkomana widzę znaczną różnicę w wyglądzie przed i po aplikacji – i mimo że „po” nie jest widokiem idealnym (w moim przypadku o taki byłoby trudno), przyznam, że nie mogę narzekać. 
Korektor rozświetla, ale jednocześnie wymaga przypudrowania (dość mocnego), bo ma raczej maślane wykończenie (wiecie, jak wygląda np. papier do pieczenia posmarowany masłem? Skóra po nałożeniu tego korektora jest taka sama). 
Trwałość jest dobra. Wytrzymuje w nienagannym stanie przez około 7-8 godzin, później oczywiście nieco się ściera, ale nie trzeba martwić się o poprawki w ciągu dnia.
... Z którymi byłby problem z powodu nadmienionej wyżej tłustej i dość ciężkiej konsystencji. W poprzedniej kategorii odjęłam za to pół punktu, tu poleci nieco więcej. Po kolei. Korektor po nałożeniu dość długo się lepi. Poza tym lubi osiadać w załamaniach dolnej powieki, tworząc nieestetyczne linie. Standardem jest kilkukrotne „docieranie” go po wydawałoby się finalnym roztarciu. Jest to zdecydowanie najbardziej denerwująca rzecz w tym produkcie – przez jakiś czas po aplikacji muszę pilnować, czy nie zebrał się tam, gdzie nie powinien. Aby tego uniknąć, można zminimalizować ilość nakładanego korektora, ale wtedy nie przykryje on cieni w wystarczającym stopniu. 

Myślę, że najlepiej sprawdzi się u osób nie mających poważnych problemów z cieniami, by mogły ukryć je za cienką warstwą produktu. 

Formuła jest delikatna i nie podrażnia oczu. 
6/10

SKŁAD

Nie wiadomo jaki. Powinnam strzelić za to jakieś punkty karne, ale że ustaliłam brak punktacji dla tej kategorii… Nawet sprzedawcy nie zgadzają się do tego, czy korektor zawiera tran, czy ikrę łososia.

WYDAJNOŚĆ

Bardzo dobra. Korektora zaczęłam używać mniej więcej w połowie kwietnia, w miesiącach lipiec-sierpień-wrzesień był on rzadziej w ruchu, ale mogę stwierdzić, że codzienna aplikacja trwała około czterech miesięcy. Po tym czasie w słoiczku mam więcej niż połowę produktu. A warto dodać – jego pojemność to 10g.
5/5

DOSTĘPNOŚĆ

Allegro, Ebay, sklepy online sprzedające azjatyckie kosmetyki. Niedostępny stacjonarnie.
3.5/5

CENA

Rozbieżność jest duża – od ok. 28zł w najtańszym sprawdzonym miejscu na Ebayu, przez 40-50zł na innych aukcjach, w końcu nawet 68zł (!) na AsianStore.pl 
Za 28zł (przesyłka jest darmowa) warto sprawdzić ten produkt. Biorąc pod uwagę wydajność kosmetyku, podana kwota nie jest wcale wysoka. 
4.5/5

SUMA PUNKTÓW: 28/35 

Podsumowanie: problematyczny pan z potencjałem. Mimo niskiej oceny za działanie lubię ten korektor; przyzwyczaiłam się już do niego i mam zamiar opróżnić całe opakowanie. To, że będę szukała innych, lepszych, jest kwestią czasu, ale osobom, które planowały jego zakup, nie będę go odradzać. Z tym korektorem nie pracuje się łatwo, lecz osiągnięty efekt jest więcej niż zadowalający. 



sobota, 13 października 2012

Ogłoszenia parafialne

Na blogu pojawiła się zakładka wyprzedaż/wymiana. Będę sukcesywnie dodać tam kosmetyki, których już nie używam. Na razie znajduje się tam jeden cień - część rzeczy, co do których posiadania nie jestem przekonana, właśnie przechodzi fazę "mimo wszystko trudno mi Cię oddać". Cierpliwości :)

Zaktualizowałam post o LE Wild Craft. Konkretnie - dodałam zdjęcie, jak cień prezentuje się na powiece.




czwartek, 11 października 2012

Essence Wild Craft LE

... czyli chyba powinnam iść na odwyk.


Ta edycja spodobała mi się już w czasie zapowiedzi i kiedy tylko usłyszałam, że trafia do Natur, popędziłam do swojej. Niestety na miejscu zastałam prawie pusty stand, zostały cztery pomadki - po dwie z każdego rodzaju - dwa cienie i, co prawda, prawie wszystkie lakiery do paznokci, ale że za brak zadbanych paznokci stosuję u siebie karę niekupowania żadnego, w ich przypadku musiałam obejść się smakiem. Jeśli jednak przed wycofaniem limitki uda mi się doprowadzić pazury do porządku, fioletowy lakier będzie mój! :)

Kupiłam cień i pomadkę, oba produkty w odcieniu Mystic Lilac. To piękny, głęboki, ciemny i chłodny fiolet, chociaż nieco różni się w obu przypadkach.


Cień ma całkiem niezłą pigmentację i lekki połysk.


Cień wystarczy lekko dotknąć pędzlem, by nabrać go wystarczająco dużo. Pracuje się z nim bardzo dobrze.

makijaż na bardzo szybko; pardon my wszelkie niedoskonałości, chciałam tylko pokazać, jak cień prezentuje się na powiece.


Pomadka sprawia trochę problemów: przed jej nałożeniem trzeba bardzo dobrze przygotować usta. Nawet jeśli wydają się wystarczająco gładkie i nawilżone, po aplikacji może okazać się, że wyglądamy, jakbyśmy zjadły za dużo czereśni: usta będą nierównomiernie pomalowane, pigment osadzi się w zakamarkach... Trwałość również jest nienajlepsza, a co najgorsza nieprzewidywalna: raz możesz zjeść obiad i doznać minimalnego uszczerbku na kolorze, innym razem wystarczy łyk wody i połowa ust jest czysta. Ostatnio miałam do czynienia z innymi ciemnymi pomadkami, ale z tą pracuje się zdecydowanie najgorzej. Wydaje się zbyt miękka. Cóż, dla pięknego koloru można się poświęcić... 


Tu porównanie kolorów pomadki i cienia. Cienka warstwa cienia w świetle naturalnym wpada bardziej w brąz niż w fiolet, ale rzeczywiście można dojrzeć tu kombinację obu barw. 



środa, 10 października 2012

A to śniadanko... rzecz o płatkach

źródło: fakt.pl

Lubicie płatki śniadaniowe? Ja tak. Był taki czas, gdy każdy dzień zaczynałam porządną porcją płatków z mlekiem. Jednak, w miarę zdobywania wiedzy na temat prawidłowego odżywiania się, uświadamiałam sobie, jakie "interesujące" rzeczy wrzucałam w siebie każdego dnia z taką miską czekoladowych kulek.

Oczywiście wiedziałam, że w większości płatków zbożowych skład jest dłuższy, niż powinien być, ale mi to nie przeszkadzało. Dopiero po wyeliminowaniu z diety słodyczy i ograniczeniu wysoko przetworzonych produktów oczy otworzyły mi się także na to, reklamowane jako zdrowe, pożywienie.

Bo przecież tak jest, prawda? Z telewizji dowiadujemy się, że najzdrowszym śniadaniem dla Twojego dziecka są czekoladowe kulki, bo zawierają pełne ziarno, wapń i mnóstwo witamin, a kobietom w odchudzaniu pomoże inny produkt o podobnych właściwościach, ale żeby nie było zbyt pięknie, to czekoladę sobie w tym przypadku trzeba odpuścić.  

Dopiero po dokładnym przyjrzeniu się patrzymy, że w naszych dietetycznych płatkach (tu za przykład robią Nestle Fitness) są: 
cukier, syrop cukru brązowego, ekstrakt słodowy jęczmienny i syrop glukozowy
Nie można wymagać od takiego produktu, że schudniemy, a brzuch stanie się płaski. Nie mówiąc już o tym, że gdy wybierzemy wersję z dodatkiem – owocami czy czekoladą – kaloryczność takiego dietetycznego posiłku bardzo wzrośnie (do każdego z dodanych owoców dodawany jest cukier, nie myślmy sobie, że producentowi wystarczy ten naturalny zawarty w owocu; w dodatku czekoladowym czeka na nas kolejna dawka cukru i uwaga - guma arabska; wszystkie te informacje możecie znaleźć na stronie, do której link znajduje się pod zrzutami wartości odżywczych). Ogólnie rzecz biorąc – na 100g produktu 17g - 23g (w zależności od wersji) to czysty cukier.

Wersja klasyczna:
źródło: http://nestle-fitness.com/pl/
Wersja z kawałkami czekolady:


źródło: http://nestle-fitness.com/pl/


Dzieci diety nie mają, więc w płatkach – sztandarowymi przykładami są Nestle Nesquik i Chocapic – zapewnia się im: 

cukier, glukozę, tłuszcz palmowy i ekstrakt słodowy jęczmienny.
Lekko wychodzi 37g cukru na 100g produktu. Ale jak to, wyżej napisałam, że dietetyczne mają więcej kalorii niż „dziecięce”, ale to te dziecięce mają więcej cukru?

Ano mamy jeszcze tłuszcz, który w powyższej wersji "dietetycznego" posiłku z dodatkiem czekolady zajmuje 6,3g/100g, przy czym w dziecięcych całkowicie czekoladowych płatkach mamy go zwykle około 4g. Tłuszcz sam w sobie nie jest zły i błędem jest go całkowicie eliminować. Zły jest już konkretny jego rodzaj, czyli tłuszcz nasycony, którego w dietetycznych płatkach z czekoladą mamy trzy razy więcej niż w dziecięcych (3,6 do 1,6g; źródło: https://www.nestle-cereals.com/pl/Products/Pages/default.aspx). Tłuszcze nasycone sprzyjają otyłości i powodują wzrost cholesterolu we krwi. I chociaż i one nie powinny być całkowicie wyrzucone z diety, warto pamiętać, że dostarczamy je sobie już np. w maśle, mięsie czy jajach. 

Wartość odżywcza w dwóch wersjach czekoladowych płatków dla dzieci:
źródło: ilewazy.pl
Płatki mają wysoki indeks glikemiczny – czyli po spożyciu takiego śniadania poziom glukozy we krwi szybko rośnie… i tak samo szybko spada. Cukry są przyswajane w mgnieniu oka i nic dziwnego, że po dwóch godzinach organizm dopomina się o więcej, nawet, jeśli zjedliśmy dużo. Możemy być wypchani płatkami, ale nie będziemy dobrze odżywieni.

źródło: ilewazy.pl

Smutna prawda jest taka, że do tej pory znalazłam tylko jedne płatki śniadaniowe, w których nie ma zbędnych dodatków. Nie mówię tu o płatkach owsianych, błonniku, niesłodzonym musli itp. Chodzi mi o Fitellę Diet. Nie, to nie jest żadna reklama. To naprawdę jedyne płatki (jw. – nie liczę produktów typu płatki owsiane czy błonnik), które obecnie jem i dodaję do mleka czy jogurtu. 

Oczywiście, nie można po żadnych płatkach oczekiwać, że będą idealnie zdrowe: każde są w pewnym stopniu przetworzone i zawierają dodatek słodzący. W odróżnieniu jednak do opisanych wcześniej produktów, gdzie pełne ziarno zajmuje 50% składu, a cukier w swej białej postaci niemalże wysypuje się z torebki, mamy całkiem przyjemne towarzystwo:
pszenica pełnoziarnista (80,2 %), otręby pszenne (14,1 %), ekstrakt słodu jęczmiennego, sól, emulgator: mono i diglicerydy kwasów tłuszczowych
które w ostatecznym rozrachunku daje nam 3,9g cukru i 1,0g tłuszczów nasyconych na każde 100g. Wcale nie najgorzej… (sól i emulgatory obecne są również w składach w/w przykładów; pominęłam je, ponieważ wolałam skupić się na wszechobecnym cukrze). 

Wartość odżywcza Fitelli Diet (bez dodatków):
źródło: ilewazy.pl

W oczy rzuca się nie tylko mniejsza zawartość węglowodanów, ale także spory procentowy udział błonnika i białka.

Oczywiście nie zabraniam jedzenia płatków, w których cukier zajmuje choćby i 30% składu. Nie mam nic do producentów, którzy takie płatki robią: wszystko jest dla ludzi i każdy ma prawo jeść, co mu się podoba. Są smaczne, zawierają zaiste sporo składników mineralnych i witamin. Zależy mi jednak na podzieleniu się wiedzą o tym, co kryje się pod hasłami reklamowymi. Warto wiedzieć, co się je, jak to wpływa na nasze zdrowie, samopoczucie, w końcu - na naszą wagę. Spójrzmy prawdzie w oczy: 30g płatków z mlekiem 2,0% to nie jest posiłek, który nas nasyci, a już na pewno nie w porze śniadania. Automatycznie jemy więcej, by dostarczyć sobie więcej energii, która we względu na wysoki IG płatków ucieka z nas w tempie pociągu TGV. Jemy więcej i więcej, bo przecież płatki takie zdrowe, a to pełne ziarno, a to witaminy…

Mimo iż Fitella Diet wydaje się zdrową propozycją dla płatkowych łakomczuchów, nie szaleję z nią. Ograniczyłam spożycie takich wyrobów i śniadanie wolę zacząć od kanapek z jajkiem, płatki natomiast zostawić na przekąskę na uczelni czy podwieczorek od czasu do czasu, gdy te 30g + mleko czy jogurt rzeczywiście spełniają swoją rolę. Coraz częściej wybieram czy to płatki owsiane, czy błonnik, w którym są tylko zboża, bez dodatków słodzących. Ale kiedy już wybieram płatki śniadaniowe, to właśnie te, w których najwięcej jest pełnego ziarna i w składzie nie straszy mnie słowo „cukier” powtórzone trzy razy, tylko w innej formie. 


niedziela, 7 października 2012

Szaleństwo zakupów - Essence i rajd po C&A

Nie byłabym sobą, gdybym w odpowiednim czasie nie zaopatrzyła się w egzemplarz magazynu InStyle, zawierający kupony rabatowe do kilkudziesięciu sklepów. Na 6. października czekałam długo i w końcu się doczekałam, świętując go w pompą, bo bez wytchnienia od 11:30 do 21:30. Woo-hoo!

Wcale nie kupiłam dużo. Zważając na mój studencki budżet, ograniczałam wydatki... Chociaż oczywiście, spora część wczorajszych zakupów nie miała nic wspólnego z rabatami z InStyle (odwiedziłam Rossmann, aby skorzystać z promocji na produkty m.in. Isany i Alterry), a kilka rzeczy wciąż jest na liście zakupów. 

Żałuję trochę ograniczeń budżetowych. Miałam ogromną ochotę na zakupy w Home&You - mój nowy pokój potrzebuje ozdób - ale wolałam być pewna, że nie przymrę głodem przed następnym napływem gotówki. 

Głównym tematem postu nie będą ubrania, ale kolorówka. Ja z tych co żadnej szafy Essence nie przegapią ;)


Na pierwszy ogień idą cienie Stay All Day w dwóch odcieniach: Steel the Show (z lewej) i Camp Rock (z prawej), zakupione w Naturze na jakże "wspaniałej" wyprzedaży za 8,99 zł za słoiczek. 

Szczerze powiem, że miałam duże nadzieje co do Camp Rock, bowiem opakowanie sugeruje obecność zieleni w środku, a tej brakuje w mojej kolekcji cieni. Niestety, jak widać na poniższym swatchu, zieleni niet:   Camp Rock jest stalowy. Gdy się wpatrywać wystarczająco długo, to nawet i nutka niebieskiego wpadnie w oko, ale zieleni w tym cieniu nie ma za grosz. Wielka szkoda. 

Inna sprawa ma się ze Steel the Show, po którym nie spodziewałam się cudów, a dostałam porządny metaliczny cień o brązowym zabarwieniu. Tego właśnie potrzebowałam. Nie mogę się doczekać, aż położę go na powiekę.

Góra: Steel the Show; dół: Camp Rock

Zastanawia mnie jedna rzecz. Powyższe cienie są moimi pierwszymi z tej serii Essence. Rozprowadzają się całkiem łatwo, nie tworzą grudek itp., ale aby użyć większej ilości do aplikacji, trzeba włożyć w to trochę siły. Cienie są po prostu twarde. Nie wiem, czy taka ich natura, czy ktoś je zdążył wcześniej otworzyć i zdążyły już podeschnąć... Byłabym wdzięczna za wszelaką opinię na ten temat.


Drugą rzeczą jest eyeliner - konkretnie Superfine we flamastrze, również z Essence. Tani jak barszcz - 10,99 zł. 
Stwierdziłam, że wypada w końcu nauczyć się robić kreski. Miałam już w swoim życiu jeden (bodajże również z Essence), tamten romans nie przerodził się jednak w nic poważnego. Mam nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Co prawda nie ośmieliłabym się pokazać publicznie w kreskach popełnionych dzisiaj powyższym narzędziem, ale czuję, że trochę praktyki i się polubimy. 
Ma długą końcówkę i jest idealnie czarny. Dodatkowo nawet tuż po aplikacji demakijażowy tytan w postaci dwufazówki bawełnianej z Bielendy ma problemy z jego usunięciem. 


Kolejnym zakupem, już nie z Essence, jest pomadka z Manhattanu z serii Perfect Creamy & Care w odcieniu 45N. Szukałam typowej czerwieni... czy jest to typowa czerwień? Oczywiście nie, ale przyznam, że zakup był nie do końca przemyślany i do tej pory nie wiem, czy na pewno chcę z tą pomadką i z tym kolorem wiązać dłuższą znajomość. Na pewno będę szukać czegoś jeszcze bardziej czerwonego. Nie jest to wcale łatwe, bo większość sprawdzanych przeze mnie pomadek była zbyt różowa, zbyt koralowa, zbyt... Same rozumiecie.
Pomadka niemiłosiernie brudzi i niestety trochę wysusza usta. 
Swatch nie do końca oddaje jej kolor, który w rzeczywistości jest nieco bardziej różowy.


Bez obaw - kupony rabatowe także udało mi się wykorzystać. Jeden w Cubusie, na bieliznę i jeden we Flo, na pudełko. Ale to dwóch łobuzów przedstawionych niżej spowodowało, że zaplanowana na góra sześć godzin wycieczka po sklepach zmieniła się w prawdziwy maraton. Już nie narzekam na sam fakt pokonywania niezliczonych kilometrów tak pieszo, jak i autobusami - ruch to zdrowie, a w dodatku mam bilet miesięczny - ale kwestia zaopatrzenia sklepów co inna para kaloszy. Od początku.


Zauważyłam dwójkę tych gagatków w Galerii Kazimierz. Niestety najmniejszy rozmiar Pana Fioletowego (nazwijmy go tak dla uproszczenia) tamże to M - na mnie za duży. Zdecydowałam więc, iż pojadę do Galerii Krakowskiej, o którą i tak miałam zahaczyć, być może znajdę tam ten sam sweter w rozmiarze S, a i drugi także tam będzie.

No właśnie niekoniecznie. Okazało się, że w Galerii Krakowskiej nie tylko nie było odpowiedniego rozmiaru - nie było w ogóle tych modeli! Były wszystkie inne modele swetrów - te najdroższe - ale te właśnie, za 34,90 zł każdy, jakby zapadły się pod ziemię. Nie wierzę, aby wszystkie je wykupiono, najwyraźniej w ogóle ich tam nie było... Zdaję sobie sprawę, że asortymenty tych samych sklepów w różnych miejscach się różnią, ale to już zakrawało na złośliwość.

Szybkie spojrzenie w komórkę i jest - kolejny cel: Bonarka. Tu już lepiej - nie było tylko Pana Czerwonego,  Pan Fioletowy wystąpił w upragnionym rozmiarze S, tyle że... rękawy okazały się zbyt krótkie. Tego nie przewidziałam.

Zastanawiając się nad powrotem do Galerii Kazimierz, wypatrzyłam grube, czarne rajstopy. Ale cóż, marnować kupon na rajstopy, skoro tam gdzieś czeka na mnie Pan Czerwony (przynajmniej miałam taką nadzieję)? Decyzja podjęta.

Godzina 20., wpadam do C&A, czekają na mnie obaj Panowie. A co tam, lubię luźne rzeczy, więc zapraszam obu do tanga, nawet jeśli Pan Fioletowy nie potrafi objąć mnie w pasie.
Upragnionych rajstop niestety w tym oddziale nie znalazłam...

Podsumowując: denerwuje mnie to. Naprawdę. Już kiedyś chciałam kupić spódnicę z New Yorkera - przymierzałam ją w Starym Browarze w Poznaniu, wróciłam jednak do domu, aby to przemyśleć, bo i w rodzinnym mieście New Yorker jest - więc spódniczka też powinna... I chociaż na ostatecznie się nie zdecydowałam, to i tak pozostał niesmak, gdy w żadnym innym New Yorkerze nigdy potem tej spódnicy nie zobaczyłam.


Miałam nie kupować Shape bez płyt - ale w związku z lawiną postów polecających aktualny numer, nie miałam wyboru ;) jeszcze nie zaczęłam czytać, ale po pobieżnym przejrzeniu zawartości naprawdę mi się podoba. No i w końcu na okładce mamy brzuch, który wygląda po ludzku!

Na ulicy (sic!) znalazłam również kupon rabatowy 20% do EMPiKu. Walcząc ze zdrowym rozsądkiem i pustoszejącym kontem, wpadłam między półki z nadzieją, że jednak niczego nie znajdę. "Niestety" przy obcojęzycznych uśmiechnął się do mnie Jeremy Clarkson. Opierałam się trzy razy, czwarty już nie dało rady.
Uwielbiam faceta!