Wracam po kolejnej dłuższej przerwie, by napisać o tym, co działo się u mnie w kontekście fitnessowym przez ostatnie parę tygodni.
Początkiem maja rozpoczęłam trening opisany tutaj. Obawiałam się, czy przypadnie mi do gustu, na szczęście bezpodstawnie - podział dni treningowych na górne i dolne partie mięśniowe spodobał mi się bardziej niż dotychczasowe FBW, a w planie tygodnia miałam dość czasu, by zmieścić wszystkie cztery części planu. Gdybym mogła wybierać, od teraz już zawsze ćwiczyłabym w ten sposób. Jest jednak jedno ale...
Górne części ciała zareagowały na tę metodę doskonale, ramiona całkiem fajnie urosły i wzmocniły się. Niestety dół - szczególnie pupa, mój słaby punkt i jednocześnie ten, na którym najbardziej mi zależy - po prostu poleciał. Pięć tygodni ćwiczeń i tyłek gdzieś zniknął.
Swojej diecie nie mam nic do zarzucenia; owszem, dodatkowe 100-200 kcal pewnie by mi nie zaszkodziło, ale progres od pasa w górę był miód malina, a na brzuchu też odłożyło się trochę tłuszczu, świadczącego o tym, że przekraczałam dzienne zapotrzebowanie. Co w takim razie stało się z pośladkami? Dlaczego mięśnie się spaliły, jeśli trzymałam się planu i jadłam jak trzeba? Rozumiem, gdyby stały w miejscu - ale ubytek?
Postanowiłam wtedy, że moja noga więcej na SFD nie postanie, bo do tej pory żaden trening zaczerpnięty stamtąd nie dał mi zadowalających efektów. Wydziwiania z doborem ćwiczeń, niezrozumiałe manewry z ilością powtórzeń, to jednak nie dla mnie. Wracam na KFD, gdzie treningi są logiczne i proste (co nie znaczy, że łatwe).
Na dowód tego, że to poprzednio dobrany trening był strzałem w dziesiątkę, wróciłam do niego et voilà - pupa zaczęła wracać. Różnica była widoczna po tygodniu. Mało prawdopodobne? A jednak. Nadal nie jest jak było, ale to już akurat byłoby faktycznie niemożliwe do osiągnięcia.
***
Po kolejnych tygodniach jednak zauważyłam jednak spadek energii, nie tylko do ćwiczeń, ale ogólnie. Miałam/mam ochotę cały dzień leżeć w łóżku. Pojawił się apetyt na niezdrowe jedzenie, czego od wielu miesięcy, może nawet lat, nie doświadczyłam. Wiedziałam, że czas przystopować, wyluzować się, zresetować. Odespać zmęczenie, czymkolwiek byłoby spowodowane, pogrzeszyć jedzeniowo - tym bardziej, że właśnie zaliczyłam sesję i miałam ochotę to opić - i przez jakiś czas nie myśleć o ćwiczeniach, tylko robić miliard innych rzeczy, jak choćby pobujać się z przyjaciółmi po knajpach krakowskiego Kazimierza. Część fitnessek pewnie łapie się za głowę, ale wiecie co? Częścią zdrowego stylu życia jest zdrowa psychika i poczucie szczęścia. Potrzebowałam tego. Nie zmieniam trybu życia na stałe, bo dotychczasowy uwielbiam - ale przez krótki czas chcę pozwolić sobie na więcej.
Dałam sobie na taki totalny reset półtora tygodnia. To nie jest tak, że teraz pożeram tylko fast foody i całe dnie siedzę. Odpuściłam ćwiczenia na razie, ponieważ
a) od ciężarów należy zrobić sobie co jakiś czas przerwę, by mięśnie po tej przerwie znowu zaskoczyć nowym wyzwaniem;
b) sad but true, nie mam siły.
Chcę zrobić badania, żeby dowiedzieć się, czy nie jest to spowodowane jakąś chorobą, a w międzyczasie robię pompki, przysiady z niewielkim obciążeniem, krótkie i lekkie, góra 15-minutowe zestawy. I to niecodziennie.
Co do menu - nadal odżywiam się zdrowo i kiedy jestem sama, miska jest czysta. Jeśli wychodzę gdzieś z przyjaciółmi, wpada piwo, czasem zapiekanka. Łącznie pewnie nie więcej niż 5% posiłków zjedzonych w założonym przeze mnie czasie.
***
Prawdopodobnie w następną środę będę już po przeprowadzce i wtedy też, jeżeli wszystko będzie w porządku, chcę zacząć kolejny plan treningu. Nie wiem jeszcze co to będzie, ale cieszę się na samą myśl. Trzymajcie kciuki za progres :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz