sobota, 23 marca 2013

Fleszowy haul

Dziś i jutro w sklepach można realizować kupony dostępne z dwutygodnikiem Flesz. Początkowo nie miałam zamiaru brać udziału w "zabawie", bo ostatnio trochę za bardzo szaleję z pieniędzmi. Wszystko się zmieniło na wieść, że rabatom będą podlegać także produkty Yankee Candle. 

Zakupy są małe - i niekoniecznie skończone. Mam na oku jeszcze jeden sklep, ale o tym na razie cicho-sza. 


Właściwie to trochę żałuję, że nie wykorzystałam rabatu 20% na świecę Vanilla Satin - wosk właśnie pali się w kominku i jest chyba moim ukochanym, najlepszym, jaki do tej pory próbowałam. To ciepły, bardzo elegancki zapach, w którym wanilia jest wyraźnie wyczuwalna, ale nie mdła. W przyszłości na pewno zaopatrzę się w większe ilości tej kompozycji. Właściwie nie miałabym nawet nic przeciwko perfumom podobnym do tego zapachu :)

Połowa z pokazanych wyżej wosków trafi do mojej mamy - powoli przygotowuję paczuszkę na Dzień Matki. Na pewno będą to Black Coconut i Turquoise Sky

Sandalwood Vanilla i Vanilla Lime zostają u mnie - jak łatwo można się domyślić, mam wielką słabość do  zapachów z nutami wanilii i chętnie testuję nowe mieszanki. 

Co do Pink Sands i Beach Wood nie jestem pewna, który zatrzymam dla siebie. Muszę się porządnie w nie wwąchać. 


Ponieważ mój stary portfel osiągnął sędziwy - jak na portfel - wiek jakichś pięciu czy sześciu lat, zaczęłam rozglądać się za jakimś innym. Bardzo przywiązuję się do swoich rzeczy i trudno było mi się z nim rozstać, ale folie na karty były już bardzo wysłużone i raczej nie do naprawienia. W Croppie wpadłam na portfel z galaktycznym kociakiem. 

Nie wróżę mu więcej niż dwóch lat życia ("okładka" wykonana jest, wydaje mi się, z podatnego na uszkodzenia materiału), ponadto ma dosyć mało miejsca na drobniaki, ale jest ładny i mieści to, co trzeba. Jedyne co może przeszkodzić mu w ekspansji mojej torebki to moja słabość do poprzednika. Zobaczymy, jak będzie się go używało. Z rabatem 30% zapłaciłam za niego 27,99zł.



Ostatnim zakupem - już bez rabatu - były dwa błyszczyki Essence, Stay with me w odcieniu 10 Pretty Witty i Stay matt w odcieniu 02 Smooth Berry. Swatche i opinię o ich użytkowaniu zamieszę w osobnym poście. Dzisiejsze światło dość poważnie przekłamało ich kolory, Stay with me ma głębszy odcień, a Stay matt jest bardziej różowy.

Szafy Essence w Naturze i w Superpharm były niepełne, wielu produktów brakowało. Matowych błyszczyków nie w żadnej z w/w, trafiłam na nie dopiero w Douglasie przy Floriańskiej. Gdyby któraś z was ich szukała, były tam duże ilości wszystkich czterech kolorów.

piątek, 22 marca 2013

Bezużyteczny Q10

Można powiedzieć, że recenzje kosmetyków ujędrniających stały się na moim blogu tradycją. Dzisiaj spieszę z kolejną i mogę od razu zdradzić, że nie ostatnią.

Kosmetyków Nivea używam niechętnie, nie spełniają moich oczekiwań, ale jest seria, która firmie się udała – mówię tu o linii kosmetyków z koenzymem Q10. Miło wspominam serum ujędrniające, które w krótkim czasie potrafiło wyczynić ze skórą cuda. Niestety z powodu dwóch wad – maleńkiej pojemności (75ml) i co za tym idzie marnej wydajności, a także wysokiej ceny nigdy do niego nie wróciłam. Zainteresował mnie jednak balsam z tej serii. Byłam świadoma, że na tak dobry efekt jak po serum nie mogę liczyć, ale stwierdziłam, że jeśli balsam chociaż w połowie zadziała jak treściwszy brat, będzie dobrze. A jak jest?

Nivea
ujędrniający balsam do ciała
Q10 Plus




 SŁOWO OD PRODUCENTA

Ujędrnia skórę w 2 tygodnie!
Wraz z wiekiem skóra staje się mniej jędrna i traci elastyczność. Aby jeszcze skuteczniej przeciwdziałać oznakom upływającego czasu, naukowcy z laboratorium NIVEA udoskonalili znany na całym świecie Ujędrniający balsam do ciała Q10 plus.
Działanie
Formuła wzbogacona w naturalny koenzym Q10:
- Stymuluje odnowę komórek i widocznie ujędrnia skórę.
- Wzmacnia skórę i pomaga chronić ją przed utratą elastyczności.


OPAKOWANIE

Mamy do czynienia z białą butlą z twardego, grubego plastiku, przez który widzimy zarys pozostałości kosmetyku. Wiadomo, ile go zostało – plus.

Kształt ciekawy, dość poręczny, szata graficzna estetyczna, bez udziwnień i wydumanych haseł. Etykiety nie odklejają się, nie odnotowałam żadnych innych uszkodzeń opakowania.

Klapka jest solidnie przytwierdzona do butelki, jej otwarcie również nie nastręcza problemów.
5/5


ZAPACH I KONSYSTENCJA

Zapach dosyć silny, typu „kosmetycznego”, nieokreślony, choć gdyby się uprzeć, można by porównać go do jakiejś kwiatowej kompozycji. Majtki z wrażenia nam nie spadną, ale jest raczej nieszkodliwy i nie powinien wywoływać negatywnych wrażeń.

Konsystencją jest bliższy mleczkom niż balsamom, jest dość rzadki. Przy nabraniu większej ilości produktu na rękę przy gwałtowniejszym ruchu może nam „odlecieć”, ale raczej nie spływa z dłoni czy po nałożeniu na ciało.
4/5
                                                                                         
  DZIAŁANIE     
                                                                                    
Balsam bardzo dobrze nawilża. Przy dłuższym stosowaniu można zauważyć, że skóra jest zadbana, gładka, delikatna w dotyku. I to niestety koniec zalet. No, plusem może być jeszcze fakt, że wygodnie się rozprowadza, nie jest „tępy”.

Jednocześnie wchłania się długo, czasem nawet przy intensywnym masażu skóra zdaje się go nie przyjmować. Pozostawia po sobie tłusty film i wrażenie, jakby tylko oblepił ciało, nie wniknął do środka.

Nie ma mowy o żadnym ujędrnieniu – czy to po dwóch tygodniach, czy po miesiącu, w napięciu skóry brak zmian. Kupiłam go właśnie w nadziei, że Q10 - skuteczny przecież w przypadku serum - zrobi z moją skórą porządek. Brak choćby najmniejszego efektu... 

Opis krótki, ale nie ma co przedłużać – swojego głównego zadania nie spełnił. Owszem, pielęgnuje skórę, nawilża, nie podrażnia, ale to za mało. 
4/10


SKŁAD


WYDAJNOŚĆ

Po prawie miesiącu stosowania raz dziennie zostało mi jeszcze dobre 1/5 opakowania. Jak na tak dużą pojemność i fakt, że nie aplikuję go na całe ciało, a jedynie uda, pośladki i brzuch - przeciętnie.
3.5/5

DOSTĘPNOŚĆ

Rossmann, Natura, większe i mniejsze drogerie, supermarkety.
5/5

CENA


Ok. 23zł/400ml
3.5/5

SUMA PUNKTÓW: 25/35

Liczyłam na więcej. Do tego balsamu już nie wrócę. Nawilżenie łatwo jest uzyskać w przypadku innych, często tańszych produktów, a widocznego ujędrnienia jak widać ze świecą trzeba szukać. 

sobota, 16 marca 2013

Kuracja wzmacniająca włosy od Joanny


Z problemem wypadających włosów borykam się od dawna. Raz jest lepiej, raz gorzej, powody są różne, ale jedno jest pewne – wystarczy niewielka zmiana, by trzymające się w ryzach włosy zaczęły szukać nowego domu. Basenowy chlor, wiosenne osłabienie, noszenie czapki, problemy z odżywianiem (teraz już nie, ale zdarzało się) – ciężar takich sytuacji spada niestety (i zdawałoby się, w całości) na moje włosy.

Próbowałam wielu specyfików, od suplementów diety przez odżywki do wcierek. Z całego arsenału na dłuższą metę pomógł mi jedynie Jantar. Po długiej kuracji chciałam spróbować czegoś nowego, czegoś, czego nie będę musiała na siłę wytrząsać z butelki i używać codziennie. Wybór padł na rzepową kurację wzmacniającą Joanny. Jak się sprawdziła? Zapraszam na recenzję :)

Joanna
Rzepa
Kuracja wzmacniająca




SŁOWO OD PRODUCENTA
Kuracja wzmacniająca Rzepa przeznaczona jest dla włosów przetłuszczających się, ze skłonnością do łupieżu i wypadania. Zawiera bogaty zestaw aktywnych czynników - takich jak ekstrakt z czarnej rzepy oraz inne specjalnie wyselekcjonowane ekstrakty naturalne i składniki energizujące, aby wzmacniać włosy i skutecznie zmniejszać przetłuszczanie się skóry głowy. To specjalistyczny produkt do wcierania w skórę głowy, który pozwala osiągnąć dobre rezultaty przy regularnym stosowaniu.
Specjalna formuła neutralizuje charakterystyczny zapach czarnej rzepy i zwiększa komfort stosowania. 


OPAKOWANIE

Stumililitrową kurację dostajemy w kartoniku, wewnątrz którego znajduje się przezroczysta plastikowa butelka z długim wąskim dozownikiem. Wielki plus dla Joanny! Dzięki takiej szyjce można bez trudu dostać się z preparatem do skóry głowy, bez zostawiania go na włosach.

Otwór jest nieduży, w łatwy sposób można kontrolować aplikowaną ilość kuracji. Plastik jest miękki, więc w razie potrzeby mocniejszym ściśnięciem z butelki wypływa więcej płynu.

Kartonik zawiera wszystkie potrzebne informacje na temat preparatu – zalecenia, stosowanie, skład. Na etykiecie samej butelki znajdziemy już tylko datę ważności. Napisy się nie ścierają, naklejka nie odrywa.
5/5


ZAPACH I KONSYSTENCJA

Zapach rzepy jest wyraźny i dość mocny, ale wyczuwalny tylko podczas aplikacji. Tuż po zakończeniu masażu się ulatnia.  Wielu osobom będzie przeszkadzał, dla mnie jest akurat przyjemny
.
Konsystencja wodnista, kuracja może trochę spływać,  ale na pewno nie tak żeby zalać nam twarz i kark ;). Wchłania się stosunkowo szybko.
4.5/5

DZIAŁANIE

Producent zaleca używanie kuracji przez dwa tygodnie po każdym myciu głowy, co najmniej trzy razy w tygodniu, następnie kilkudniową przerwę i ewentualny powrót do stosowania. Sposób użycia jest prosty: nanosimy kurację na skórę głowy i wcieramy/masujemy przez kilka minut. Nie spłukujemy. Nie mam raczej cierpliwości do masaży i moje ograniczały się zwykle do dwuminutowych sesji. Okazało się jednak, że to wystarczy.

Włosy, które do tej pory wychodziły mi garściami, po dwóch tygodniach się uspokoiły. Przestałam zostawiać masę kołtunów na grzebieniu czy w odpływie wanny. Owszem, cały czas zdarza mi się zgubić parę przy czesaniu, ale to jest nic w porównaniu z tym, co było wcześniej. Trudno było mi uwierzyć, że taki postęp może się dokonać w ciągu dwóch tygodni – a jednak. Kurację stosowałam dwa razy i za każdym razem wystarczyło te sześć-osiem aplikacji żeby problem zniknął.


Co więcej, efekt utrzymuje się dość długo. Po pierwszej turze chciałam odczekać parę dni i wrócić do stosowania Rzepy, ale włosy były w tak dobrej kondycji, że na jakiś miesiąc zapomniałam o tym, iż wcierkę w ogóle mam.

Wypadanie wzmogło się znowu, jak sądzę, w wyniku połączenia wiosennego osłabienia z duszeniem włosów pod czapką. Pokornie wróciłam do Joanny i w chwili obecnej mogę odetchnąć z ulgą, bo po dwóch tygodniach włosy są wyraźnie mocniejsze i nie muszę oczyszczać grzebienia po każdym rozczesaniu.

Widać wyraźnie, że kuracja nie jest sposobem „raz na zawsze”, problem powraca, w moim przypadku pewnie zawsze tak będzie, nie liczę na cud. Mimo to Rzepa zdecydowanie ułatwiła mi życie. Nad czołem odnalazłam nawet kilka baby hair :)

Producent obiecuje ponadto zahamowanie przetłuszczania się włosów i ograniczenie łupieżu. Tego drugiego nie mam, co do przetłuszczania, nie zauważyłam żadnej różnicy. Powiedziałabym nawet, że włosy ostatnio przetłuszczają mi się szybciej niż zwykle, ale nie jest to wina wcierki (powodu szukam).

Kuracja nie podrażniła mojego skalpu, nie zauważyłam żadnych skutków ubocznych. Producent ostrzega przed mrowieniem skóry głowy czy wystąpieniem osadu na włosach, u mnie takie objawy się nie pojawiły.
8/10
 SKŁAD


WYDAJNOŚĆ

Po dwóch turach mam jeszcze połowę butelki. Jak na produkt do stosowania czasowo i nieregularnie, myślę, że to całkiem dobry wynik.
4/5

DOSTĘPNOŚĆ

Kurację widziałam w Naturach, SuperPharm i mniejszych drogeriach (Kraków – Firlit).
4/5

CENA
7-9zł/100ml.
5/5


SUMA PUNKTÓW: 30,5/35

Zdecydowanie polecam każdemu, kto tak jak ja boryka się z problemem wiecznie wypadających włosów. To niepozorne tanie maleństwo naprawdę działa i zasłużyło sobie na szczególne, stałe miejsce pośród moich kosmetyków. Obym szybko nie musiała do niego wracać – ale w razie czego, będzie jak ulał. 

czwartek, 14 marca 2013

Aktualizacja ćwiczeń

Po drobnej przerwie w aktywności spowodowanej sesją wróciłam "do siebie" z podwójną siłą. Treningi wymienione w ostatnim poście o ćwiczeniach już mi się przejadły, postanowiłam więc, że pora na aktualizację. 
Jeszcze parę miesięcy temu miałam opory przed ćwiczeniem z Zuzką Light, w końcu jednak się przemogłam i zaczęłam regularnie "losować" ZWOWy z długiej listy propozycji. Zauważam sporą poprawę w kondycji i sile i często dorównuję Zuzce czasowo, chociaż oczywiście - na razie mam mniejsze obciążenie (już planuję zakup czegoś większego, bo nie siła a fundusze mnie powstrzymują; jasne, zawsze można wypełnić torbę/plecak książkami, ale są ćwiczenia, gdy ze względu na swój rozmiar byłyby niepraktyczne), a z pewnymi ćwiczeniami problem. Nie potrafię np. zrobić poprawnie pistol squats. Mogę zgiąć nogę do połowy - mogłabym zejść na sam dół, ale wtedy nie mogłabym się podnieść, a przecież nie o to chodzi ;)

Kilka moich ulubionych ZWOWów:




Myślałam, że nie wrócę już do Jillian, ale odkryłam jej nowy (dla mnie) program - Killer Abs. Ponieważ czasem ćwiczenia Zuzki trwają dla mnie za krótko - ciało dostaje w kość, ale umysł ma wyrzuty sumienia - postanowiłam spróbować również Killer Abs. Zaczęłam od razu z grubej rury ;), od drugiej rundy. Jest moc! Intensywność mniejsza niż u Zuzki, ale mięśnie i tak żywo pracują. Nie tylko brzucha - ramiona również dostały za swoje. 

Niżej załączam preview do treningu - chociaż wydaje mi się, że nie uwzględniono w nim co trudniejszych ćwiczeń i może wydawać się banalny, to taki nie jest. Zresztą wszystko da się modyfikować ciężarem hantli :)


Na dzień dzisiejszy to tyle. Ewkę odpuściłam, bo póki co nie oferuje niczego odpowiadającego moim potrzebom. Natomiast Zuzka ma tyle ćwiczeń, że długo nie będę musiała myśleć nad czymś nowym. Na pewno kilka z nich powtórzę (np. ZWOW #59), poza tym cały czas pojawiają się kolejne. 
Chciałabym dokończyć Killer Abs - trening szalenie mi się podoba i mam nadzieję, że szybko się nie znudzi.

Staram się ćwiczyć cztery-pięć razy w tygodniu w blokach sobota-niedziela-(czasem) poniedziałek* oraz środa-czwartek. Piątek jest dniem wielkich zakupów i wyjść z przyjaciółmi, wtorek mam zapchany dosłownie od rana do wieczora, bez możliwości treningu. Dni odpoczynku są wskazane i w takiej konfiguracji czuję się najlepiej, ale być może coś się jeszcze w tej kwestii zmieni. 


*w poniedziałek mam zajęcia cały dzień, ale różnie może być z moim chodzeniem na jeden z wykładów ;)

poniedziałek, 11 marca 2013

Kąpiel w oranżadzie

Lubię truskawki. Lubię aromatyczne kąpiele w wannie. Taka kombinacja sprawiła, że widząc w drogerii saszetki truskawkowej soli do kąpieli Dairy Fun, nie wahałam się długo nad wrzuceniem jej do koszyka.

Produkty Dairy Fun znam z widzenia. Nigdy żadnego nie kupiłam, ale kiedy natknęłam się na nie po raz pierwszy kilka lat temu, mój wzrok przykuła szata graficzna ich kosmetyków. Teraz mnie już nie rusza, ale w czasach mojej młodości - późnego gimnazjum i wczesnego liceum - trafiała w mój gust. Wyróżniała się na plus bajkowym, słodkim designem. Sugerowane na opakowaniach zapachy podobały mi się jeszcze bardziej - bo tu czekolada, tam karmel, gdzieś kokos, a jeszcze dalej właśnie te nieszczęsne truskawki. Dlaczego nieszczęsne? Zapraszam na recenzję...

 Dairy Fun
Sól do kąpieli
o zapachu truskawek


 ZDANIEM PRODUCENTA:



OPAKOWANIE

Wygodna saszetka jednorazowego użytku o pojemności 75g. Jak pisałam - obecnie szata graficzna nie robi na mnie wrażenia, ale w gruncie rzeczy nie ma się do czego przyczepić. Kreska rzecz gustu, wykonanie jest niebanalne i przykuwa wzrok. Wszelkie istotne informacje także zostały zawarte na opakowaniu.

Z otwieraniem poszło mi średnio, ale to dlatego, że robiłam to wilgotną dłonią. Przed chwilą spróbowałam otworzyć saszetkę z drugiej strony i rozeszła się wzorcowo. 
4.5/5

ZAPACH I KONSYSTENCJA

Tanie produkty mają to do siebie, że często ich zapachy mają paskudną chemiczną nutę. Ta sól ma tę nutę, chociaż bez dodatku "paskudna". Zapach nie kojarzy się ze świeżymi truskawkami, ale jest znośny. Wyczuwam tu bardziej połączenie truskawkowego Chupa-Chupsa z takąż oranżadą w proszku - z przewagą oranżady. Ujdzie, ale nie o to mi chodziło.

O konsystencji nie muszę się rozpisywać - sól to sól ;)
3/5


DZIAŁANIE

No dobra. Woda leje się do wanny, walczę z torebką, w końcu otwieram ją i przez niewielki otwór wsypuję sól do wody. Czego oczekuję? Słodkiego zapachu truskawek wypełniającego całą łazienkę. Co dostaję?

Ano po kolei:

Zapach jest bardzo delikatny. Ledwie wyczuwalny unosi się w powietrzu przez parę chwil, a potem ucieka. Nawet siedząc w wannie muszę brać głębokie oddechy, by wyłapać jakiekolwiek nuty. A te wyłapane to bardziej takie nuty oranżady wylanej w pokoju obok niż dojrzewających na słońcu truskawek. Słabo.

Działanie na skórę? Brak. Wrażenie takie, jakbym nie dodała do wody niczego, nie czuję żadnego działania ani podczas kąpieli, ani po niej. 

Sól przypomina o sobie w inny sposób - mianowicie nie rozpuszcza się w całości. Opada na dno i podczas kąpieli czuć ją pod sobą.

Na rany koguta, ten specyfik nawet nie barwi wody! Nie jestem fanką produktów nadających wodzie barwę, bo więcej z nich szkody, niż pożytku - ale jednak jest to jakieś działanie. Sól Dairy Fun nie przejawia nawet takiego.

I wiecie co jest najlepsze? To że po zakończeniu tej bezwonnej kąpieli, z udami po niezamierzonym peelingu trzeba stanąć obok wanny i patrząc na uciekającą wodę zdać sobie sprawę, że wanna... jest kolorowa.

Tak jest - nic nie robiąca sól kończy show z hukiem i pokazuje na co ją stać, pozostawiając osad. Paskudny i mocny, bardzo trudny do usunięcia. Ok, to normalne, że sole czy kule do kąpieli pozostawiają zacieki - ale w większości przypadków wstępne płukanie wodą załatwia sprawę. Tymczasem ta sól, która dla ciała i zmysłów nie robi nic, wymaga użycia po sobie mleczka (długo) i ostrej szczoty. Nie mam pytań.
0/10

SKŁAD


WYDAJNOŚĆ

Trudno ocenić wydajność jednorazowego produktu - ale biorąc pod uwagę fakt, że dla stosownej intensywności zapachu należałoby wsypać do wanny zawartość co najmniej dwóch saszetek, sprawa jest jasna.
2/5

DOSTĘPNOŚĆ

Natury, mniejsze sieciowe drogerie (swoją sól znalazłam w krakowskim Firlicie).
3/5

CENA

2,30zł/75g
4/5

SUMA PUNKTÓW: 16,5/35

Bubel. Nie wiem, jak do tych saszetek mają się duże sole do kąpieli w słoikach Dairy Fun, bo i takie można spotkać - mam nadzieję, że lepiej. Bo wyrzucić w błoto 2zł jest o wiele mniejszym bólem niż 25...

sobota, 9 marca 2013

ShinyBox luty 2013, czyli i ja w końcu uległam...


Nigdy nie zamawiałam pudełek typu ShinyBox czy GlossyBox. Najczęściej nie miałam w zapasie funduszy, by przeznaczyć 50zł na zakup kota w worku, a kiedy już ten worek rozwiązywano, nie do końca byłam przekonana do zawartości. Bo mimo iż pudełka nie gościły w moim domu, to uważnie śledziłam każdą edycję pokazywaną i rozkładaną na czynniki pierwsze na innych blogach.

Traf chciał, że na początku lutego wystąpił przypływ gotówki, a potem posypały się posty dotyczące lutowego ShinyBoxa. I przyznam – serce zabiło mi mocniej ;). To pudełko było jakby dla mnie stworzone. Nie zastanawiałam się długo i zamówiłam je dla siebie. 




To jedziemy z koksem.


Mam swoistą obsesję na punkcie pielęgnacji oczu i zmysły wyczulone na przejawy panoszenia się pierwszych zmarszczek mimicznych. Z tego powodu uwielbiam kremy pod oczy i chętnie je testuję.

Krem Dermedic jest co prawda przeznaczony dla suchej skóry, a moja przynajmniej pod oczami jest normalna - nie sądzę jednak, aby to jakoś wielce przeszkadzało w użytkowaniu. Według producenta: 
Krem skutecznie pielęgnuje delikatną skórę wokół oczu, przeciwdziała tworzeniu się opuchlizny oraz zapobiega procesowi starzenia się skóry.
Poczekamy, zobaczymy, jednakże jestem dobrej myśli. Produkt jest pełnowymiarowy, w sklepach kosztuje ok. 27zł/15g. 


Płyny micelarne Biodermy chciałam przetestować chyba od zawsze, ciągle jednak coś stało mi na drodze. Makijaż twarzy (tj. bez oczu) zmywam tylko micelami i każdy nowy produkt tego typu budzi we mnie zainteresowanie - skuteczne usunięcie kremu BB stanowi czasem nie lada problem. Przedstawiona wyżej Bioderma to kosmetyk pełnowymiarowy, w sklepach kosztuje 11,90 zł / 100 ml.

Miniaturka widocznego obok kremu też sprawiła, że oczy mi się zaświeciły. Mimo że z BB kremów uznaję tylko te koreańskie, uznałam, że warto dać szansę temu. Producent pisze:

Krem BB do codziennej pielęgnacji dla skóry wrażliwej i reaktywnej z problemami naczynkowymi. Wyrównuje koloryt cery, ukrywa zaczerwienienia i przebarwienia bez efektu maski.

Chociaż nie mam cery naczynkowej, borykam się w dość widocznym zaczerwieniem na nosie i zastanawiam się, czy ten krem, jako przeznaczony stricte do ukrywania takich problemów, sobie poradzi. Pełnowymiarowy produkt kosztuje 69zł/40ml.




Lubię wysokie filtry, więc Biodermia Photoderm z filtrem SPF 50+ była kolejnym nęcącym mnie produktem.  Według producenta:
Ultralekki fluid tonujący z filtrem ochronnym. Dzięki nowej, jedwabistej konsystencji przyjemnie się rozprowadza i nie pozostawia tłustego filmu na skórze. Nadaje skórze delikatny koloryt. Nie zatyka porów.

Nie mogę doczekać się testowania, ale na pewno minie trochę czasu, zanim przyjdzie jej kolej. Niech te 50+ ma szansę się wykazać w późnowiosennym słońcu :). Pełny wymiar kosztuje 60zł/40ml.


Zdarzyły się też dwa nie do końca dobrane, chociaż nadal ciekawe kosmetyki.
Jest krem BB firmy Anna Lotan. Do niego podeszłam z rezerwą, czuję, że będzie za ciemny, poza tym producent wyraźnie sugeruje, że jest przeznaczony do skóry suchej. Moja mieszana raczej go nie polubi... Chociaż dalsze zapewnienia są interesujące:
Perfekcyjne pokrycie wszelkiego rodzaju niedoskonałości jak: piegi, plamy, nierówny koloryt skóry czy worki pod oczami. Silne działanie Anti-Aging na bazie bio-peptydów z formułą przedłużającą nawilżenie i wygładzanie skóry trwające cały tydzień.
Na pewno go przetestuję, by sprawdzić, czy faktycznie wszelkie piegi i worki znikną. Może być zabawnie - krem kosztuje 189zł/30ml i chętnie dowiem się, czy jest tego wart.


Mleczko do demakijażu Dermedic - z tej samej serii co krem pod oczy - przeznaczony dla skóry suchej też minął się z celem. Jeszcze się zastanawiam, czy sama się z nim bawić, czy podarować do testów mamie. Niewątpliwie jednak ciekawi mnie, jak radzi sobie z demakijażem i ogólną pielęgnacją cery. Jak pisze producent:
Tonik i mleczko 2 w 1 łączy delikatność mleczka i świeżość wody. Delikatna, miła dla skóry emulsja, dzięki zawartości oleju migdałowego i wody termalnej pozostawi skórę nawilżoną i miękką w dotyku. 
Mleczko jest kolejnym pełnowymiarowym produktem, w sklepach dostępne w cenie ok. 25zł/200ml.


Dodatkiem do całości były kosmetyki Rimmel, w zależności od pudełka pomadka lub tusz. Skrycie liczyłam na pomadkę i poczułam lekki zawód na widok tego (nieznanego mi bliżej) tuszu. Zerknęłam jednak na moją kolekcję szminek i doszłam do wniosku, że jeszcze jednej mi nie trzeba, a tusz chętnie przetestuję. 

Maybellinowski Colossal nadal panuje nad moim królestwem kolorówki, ale brakuje mi różnorodności - ostatecznie Max Bold Curves przyjęłam z szeroko otwartymi ramionami. 


Z pudełka jestem bardzo zadowolona. Prawdopodobnie będę się trzymać sprawdzonej zasady i zamawiać tylko te ShinyBoxy, które urzekną mnie swoim wnętrzem. Chociaż na pewno jest coś fascynującego w odwiązywaniu wstążki, nie mając pojęcia, co się za nią kryje - w tym przypadku nie skorzystam.

poniedziałek, 4 marca 2013

Co nieco o lutowych wyrzutkach i kobiece zmartwienie


Lutowe denko – szybko i konkretnie, bo nowy semestr goni mnie z idealnie naostrzonym toporem.


1.       Joanna, odżywka b/s miód i cytryna do włosów suchych i zniszczonych – wyobraźcie sobie, że tę odżywkę kupiłam pod koniec czerwca… Używałam jej regularnie i sama nie mogę uwierzyć, że przetrwała tak długo! Moja ulubiona – ułatwia rozczesywanie włosów, nie obciąża ich, poprawia skręt loków. Kolejna jest już w użyciu. 
2.       Isana, odżywka d/s "połysk jedwabiu'' – po wycofaniu Isany z babassu postanowiłam szukać ratunku w obrębie tej samej serii. Niestety – Połysk jedwabiu nie zdziałał wiele dobrego na moich włosach. Czułam poślizg podczas spłukiwania tej odżywki, rozczesywanie również było stosunkowo łatwe, ale o połysku czy innych efektach poprawy kondycji kłaków nie było mowy. Nie kupię ponownie.
3.        Barwa ziołowa, szampon Czarna Rzepa  używałam go średnio raz na tydzień do oczyszczenia włosów. Prosty i bardzo tani produkt, który po prostu się sprawdzał – co prawda lekko plątał włosy, ale nie spodziewałam się w tej kwestii niczego innego. Nie wysuszył, nie zniszczył, po prostu - idealnie wykonywał swoje jedynie zadanie. 
4.       Swiss o Par, Frotte, suchy szampon – recenzję napisałam tutaj. Chwilowo do niego nie wracam, ale ma otwartą furtkę w przyszłości.


5.       Lirene, Stop Cellulit, antycellulitowy peeling myjący – polubiłam duże i twarde drobiny tego peelingu, ale zdecydowanie wolałabym, aby było ich więcej. Czasami szorowałam uda w tę i we w tę kilkoma samotnymi ziarnami i siłą rzeczy musiałam dokładać produktu. Peeling miał dość galaretowatą konsystencję i lubił sobie „odlecieć” (często do wanny, czasem na ścianę). Ścierał jednak fantastycznie, dokładnie usuwał martwy naskórek i nie podrażniał, skóra była gładsza. Na razie do niego nie wracam, bo chcę zaryzykować z peelingiem kawowym, ale polecam. 
6.       Perfecta Spa, ujędrniające masło do ciała Czekolada+olejek kokosowy – czyli niezłe masło z paskudną właściwością brudzenia wszystkiego dookoła. Opisywane tutaj
7.       Marion Spa, inteligentne płatki kolagenowe pod oczy – czytałam o nich pozytywne opinie. Kupiłam, użyłam zgodnie z instrukcją, poszłam spać. Następnego dnia prawie dostałam zawału, zerkając w lustro – NIGDY nie miałam tak wielkich i ciemnych cieni pod oczami jak po zastosowaniu tych płatków. Skóra była co prawda przyjemnie napięta i nawilżona, ale litości – nie chcę liftingu za taką cenę! Efekt bardzo krótkotrwały (ze względu na cienie - na szczęście). Plus za to, że nie spadają podczas noszenia i nie trzeba leżeć plackiem przez pół godziny, można wykonywać standardowe czynności. Mimo wszystko... Ja na pewno nie kupię ponownie. 
8.       Isana, krem do rąk 5% Urea – już kiedyś był w denku i nic dziwnego, bo namiętnie z niego korzystam. Odpowiednio ciężki, dobrze nawilża.
Jak Wasze denka? Coś się powtórzyło?

***

Druga sprawa - dziewczyny, zauważyłam dzisiaj u siebie dwie bruzdy na czole... Co prawda pojawiają się jedynie po tym, jak marszczę czoło, ale robię to dość często, odruchowo, nie zdając sobie z tego sprawy. Zaczęłam starać się uważać na to, ale nie zawsze się udaje. To po prostu nawyk, musiałabym się zagipsować, żeby przestać robić miny ;) 

Szukam jakiejś lekkiej maseczki/serum przeciwzmarszczkowego/wygładzającego/liftingującego, czegokolwiek, żeby uspokoić sumienie. Mam już kwas hialuronowy, kupiony co prawda do innych celów, ale kilka kropli do porcji kremu chyba się nada. Jakie są Wasze ulubione produkty do tego typu "problemu"? Nie chcę niczego inwazyjnego - ale lekka, sprawdzona pomoc dla dwudziestolatek będzie mile widziana :)

Pozdrawiam,