sobota, 27 kwietnia 2013

O "Women's Health" i rynku fitnessowych czasopism dla kobiet w Polsce


Od czasu do czasu czytam Men’s Health. Lubię styl tego magazynu: jest pisany prosto, estetycznie, konkretnie, z polotem. Prosto i estetycznie – bo do artykułów nie są wrzucane na chybił trafił cukierkowe, nic nie wnoszące do treści zdjęcia. Wszelkie zamieszczane grafiki są albo potrzebne do lepszego zobrazowania tematu, albo pełnią rolę trafnego, żartobliwego tła (wyjątkiem są zdjęcia kobiet w bieliźnie, które faktycznie nie wnoszą nic… a z drugiej strony żałuję, że w babskich magazynach brak pięknych mężczyzn w bokserkach. Też chcemy popatrzeć, a co!).

Konkretnie – bo brak tu ogólnikowych artykułów na dwie strony, o których zapomina się minutę po przeczytaniu. Jak jest tekst – „zrzuć brzuch”, to dostajemy 15 stron bitego tekstu o tym jak jeść, jak ćwiczyć, jak funkcjonować, i to wszystko wydzielone dla każdego typu sylwetki. Nie ma pitu-pitu, nie ma pisania po łebkach.

Z polotem – bo dla mnie podejście Men’s Health do czytelnika jest takie jak rozmowa kumpli, którzy wyszli na piwo. Lekka, przewrotna, bardzo bezpośrednia. Men’s Health jest kumplem, który dobrze doradzi, ale nie będzie się wymądrzał. Jest miły, ale nie będzie się z tobą pieścił i rozczulał nad słabościami.

Wyjaśniam te rzeczy, aby mieć podstawę do subiektywnej oceny żeńskiego odpowiednika Men’s Health, czyli nowego na rynku Women’s Health. Męski punkt widzenia jest mi bliski, moi przyjaciele to wyłącznie faceci i zdaje się, że to w jakiś sposób wpływa na moje widzenie świata.



Rynek pism fitnessowych dla kobiet jest w Polsce słaby. Shape’owi brak cech wymienionych powyżej - to czasopismo pstrokate, ogólnikowe, pisane miałką, przeciętną polszczyzną, powielające stereotypy. Happy było jedną wielką chodzącą reklamą i według mnie dobrze, że zniknęło. Są i magazyny o bieganiu, ale o tych nie piszę, bo na bieganiu się nie znam.

Mimo zmian zachodzących w świadomości ludzi, na temat fitness kobiet wciąż pokutuje wiele nieprawdziwych informacji. Że kobieta na siłownię przychodzi tylko po to, żeby pobiegać na bieżni, że maksymalna waga hantli dla kobiety to max. 1,5 kg, że kobieta jedząca 1500 kcal dziennie wrzuca w siebie bardzo dużo.

Oczywiście nie każda kobieta chce mieć bicki i sześciopak, nie każdej celem jest zwiększenie obciążenia do 2x5kg (co najmniej). Wiele chce mieć tylko jędrne ciało, dla innych ambicją jest przebiegnięcie maratonu. I dobrze, każdy ma inne cele.

Są też takie kobiety, które zabierają się za aktywność fizyczną 100 dni przed rozpoczęciem lata, by wyrobić figurę do bikini, i z nadejściem września zapominają o sporcie i zdrowym odżywianiu aż do momentu kolejnego wiosennego alarmu. Takie podejście mnie bawi, ale jest popularne.

Miałam nadzieję, że Women’s Health będzie celował wyżej. Będzie przeznaczony dla kobiet regularnie uprawiających sport, że znajdzie się element dla lubiących porządny trening siłowy. Gdzieś z tyłu głowy łopotała mi świadomość, że nowy magazyn trzeba będzie dostosować do wymagań odbiorcy i zamiast porządnego 2000-kcalowego jadłospisu i treningu z dużym obciążeniem, dostaniemy pomysły na diety rzędu 1300 kcal, a najlepszym sposobem na podniesioną pupę będzie podnoszenie nogi z pozycji pieska – bo odbiorcy nic innego nie przekona. Ambicje swoją drogą, a oczekiwania gawiedzi swoją. Skoro furorę robi chuda Chodakowska, to może być trudno.

Co zastałam, zagłębiając się w magazyn?



Szata graficzna – estetyczna i skromna (chociaż całostronicowe zdjęcie melona a'la cipka uważam za stratę przestrzeni i farby drukarskiej). Całość utrzymana jest w stylu Men’s Health i chociaż czasem język jest mniej cięty, mniej lotny – nie razi. Przejdę jednak do konkretów, bo diabeł tkwi w szczegółach.

Women's Health powiela stereotypy (i nadal nie ma pięknych facetów w bokserkach!). 

Ćwiczeń jest akurat niewiele, nie są szczególnie wymagające czy oryginalne. Spodziewałam się czegoś więcej w tej kwestii. Nie chcę ćwiczeń na "jędrny dekolt" czy "szczupłe nogi" z użyciem lekkich hantli - chcę ćwiczeń na sześciopak i bicepsy, chcę przerzucać złom i widzieć w lustrze, jak odpowiednie części ciała rosną ;). Z drugiej strony wiem, że jednak większość woli te szczupłe nogi, większości właśnie to jest potrzebne. 

Zdrowemu jedzeniu Women's Health poświęciło sporo uwagi, dostajemy w bród ciekawostek na temat żywienia (np. zdrowych tłuszczy w diecie). Ale! Mamy dwa - apetyczne, trzeba przyznać - jadłospisy i tu niestety jest problem - bo jeden, odchudzający, daje nam 1500 kcal na dobę (aktywnej kobiecie?!), a kaloryczność drugiego - nęcącego i wygodnego, bo mamy zapewnione "jednorazowe zakupy, jedzenie na tydzień" - waha się od 1100-1800 kcal. Chętnie skorzystam z części przepisów, ale... Serio? Nawet po sugestii, by nie trzymać się sztywno tego menu, mam mieszane uczucia. No i kawa latte jako element przekąski kompletnie mnie nie przekonuje. 


Nieźle opracowana jest cała reszta - czyli kwestie natury psychicznej, zdrowia, ogólnej sprawności fizycznej i seksu. Mamy także artykuły o urodzie (ciekawe, niektóre przydatne - ale według mnie jest ich trochę za dużo), prezentację kosmetyków (naciągane) i trochę mody (przyjemne dla oka, ale według mnie kompletnie zbędne). Czyta się przyjemnie, ale brak mi konkretów dotyczących spraw ściśle fitnessowych. W końcu o życiu czytam co miesiąc w "Twoim Stylu", liczyłam, że Women's Health skupi się na aktywnym trybie życia, a sportu jest w magazynie niewiele. 

Brzmi źle? Fakt, im dłużej czytam magazyn, tym więcej wad dostrzegam. Szczegóły stawiają WH w niewygodnym położeniu, ale całość jest dobra. Artykuły są długie, ciekawostki przydatne. Warto pochylić się nad tekstem o roli hormonów w kształtowaniu naszej sylwetki oraz problemach zdrowotnych, które możemy wytropić, obserwując nasze ciało. 

Women's Health, chociaż niepozbawiony wad, prezentuje się przyzwoicie. Nie wypełnia pustki na półce i "pakującym" kobietom nie doradzi, ale na tle innych babskich tytułów wypada pozytywnie. Nie podjął się walki ze stereotypami i to trochę boli, ale realia rynku są takie a nie inne - nakład musi pójść.

Dla mnie jest interesującym magazynem, ma w sobie potencjał, może jeszcze wiele pokazać i sięgnę po kolejny numer. Nie zastąpi mi Men's Health, który ma to czego szukam - mięśnie, mięśnie, mięśnie, zdrowy i higieniczny tryb życia i duuuużo jedzenia - ale wierzę, że rozwinie się w dobrym kierunku. 

czwartek, 25 kwietnia 2013

Kilku gagatków na koniec miesiąca

Biedne to denko kwietniowe, i w dodatku wczesne, ale wróciłam do rodziców na weekend majowy – czyli u siebie niczego już nie wykończę – a część produktów, które opustoszyłam, miało już swoje recenzje. Dlatego dziś krótko.



1. Eveline cosmetics, profesjonalny peeling do rąk & maska-serum do rąk - właściwie nie wiem, czego spodziewałam się po tym zestawie. Peeling dobrze, wyczuwalnie wygładza, maska - przyjemnie nawilża. Całość ma ładny zapach i jest przyjemna w użytkowaniu. Peeling dobrze trzyma się rąk i nie lata na wszystkie strony podczas masażu, z kolei maska po wymaganych 15 minutach trzymania i późniejszym wmasowaniu nie pozostawia na rękach tłustej, klejącej warstwy. Efekt jest dość krótkotrwały i na dłuższą metę nie daje nic, czego nie mógłby zrobić zwykły peeling i dobry krem do rąk - ale nie mam problemów z dłońmi, być może na przesuszonej skórze sprawdziłby się jeszcze lepiej. 
Zestaw teoretycznie jednorazowy, ale można podzielić dawkę tak, że wystarczy na dwa razy. Tylko zawsze pozostaje problem odpowiedniego przechowania saszetek aż do tego następnego razu...



2. Bioderma Sensibio H20, płyn micelarny do oczyszczania twarzy - był jednym z kosmetyków dołączonych do lutowego ShinyBoxa i od pierwszego użycia podbił moje serce ;). Błyskawicznie i dokładnie usuwa makijaż - tak kremy BB na silikonowej bazie, jak i mocno kryjące pomadki. Z tuszem wodoodpornym jest gorzej, używałam go czasem do usunięcia pozostałości, które nieopatrznie zostawiłam po dwufazowej Bielendzie i tutaj średnio zdawał egzamin. Nie pozostawia uczucia ściągnięcia czy lepkości, po jego użyciu czuję, że twarz jest świeża i oczyszczona. W porównaniu z micelami Bourjois i BeBeauty ten wysuwa się na pierwsze miejsce. Wada? Cena, bo bez promocji za 100ml płacimy 25zł.







3. Ziaja intima, płyn do higieny intymnej, konwalia - płynów z tej serii używam od wczesnych lat nastoletnich i nie mam zamiaru przestać. Intima dobrze się pieni, porządnie oczyszcza, pozostawia uczucie świeżości. Jest wydajna, a ilość zapachów pozwala każdemu wybrać coś dla siebie (konwalia, brzoskwinia, melon, rumianek...). Nie tylko nie podrażnia, ale nawet łagodzi podrażnienia! Konsystencja jest gęsta, więc nie ma problemu z przelewaniem się płynu przez palce. No i cena - za ok. 6zł dostajemy 500ml (na zdjęciu wersja 200ml).






Przy okazji pochwalę się kolejnymi zdobyczami Yankee Candle :)


Prym wiedzie tutaj Summer Scoop z nowej kolekcji Q2 - to zapach lodów o smaku truskawek i owoców leśnych. Jest i A Child's Wish, nie darowałabym sobie, gdybym go nie kupiła, chociaż sam zapach mnie nie porywa i za Chiny nie wyczuwam w nim zapachu kwiatów czy zielonych pól. Ale dopiero zaczęłam jego palenie, więc posiedzę z nim trochę i mam nadzieję, że z czasem wyrobię sobie opinię.

środa, 17 kwietnia 2013

HexxBOX – Poznaj i testuj z 1001pasji! Oil Medica - olej kokosowy do włosów

Dzisiaj recenzja maski i odżywki do włosów z olejem kokosowym Oil Medica, który dostałam do testów w ramach akcji HexxBOX.


Klikając na poniższy banner, przeniesiecie się na bloga Hexxany, gdzie zebrane są wszystkie recenzje produktów biorących udział w akcji.


W ramach Słowa od producenta pozwolę sobie zamieścić zdjęcie ulotki:



OPAKOWANIE 

Podoba mi się szata graficzna tego oleju. Estetyczna, eteryczna, elegancka. Naprawdę cieszy oko. Co ważniejsze jednak, jakość samego opakowania nie odbiega od zachwycających etykiet. Mamy do czynienia z grubym, przezroczystym plastikiem, mieszczącym 200ml produktu. Widzimy, ile oleju zostało w środku. Klapka wygodnie się otwiera, nie zniszczyła się podczas użytkowania. 

Rzecz, którą doceniłam chyba najbardziej, jest taka, że wymienione wyżej etykiety nie odkleiły się, nie odbarwiły ani nie podeszły powietrzem mimo częstego kontaktu z wodą (przed aplikacją należy umieścić butelkę w ciepłej wodzie, by olej mógł przyjąć ciekłą postać). Opakowanie wciąż wygląda jak nowe.
5/5


ZAPACH I KONSYSTENCJA

Spodziewałam się zapachu kokosanek, jak w olejku Vatiki. Jakież było moje zaskoczenie, gdy olej przywitał mnie wonią cytryn, identyczną jak w olejku Alterry „Limonka i oliwka”. Tutaj te nuty są jednak delikatniejsze i szybko wietrzeją, co dla mnie jest plusem, bo intensywne bombardowanie nosa najlepszym nawet cytrusem staje się w końcu uciążliwe.

Olej w temperaturze pokojowej na konsystencję stałą, rozpuszcza się dopiero, gdy temperatura otoczenia wzrośnie powyżej 25C. Staje się wtedy typową oleistą cieszą. Nie ścieka z dłoni i dobrze trzyma się na włosach.
5/5



DZIAŁANIE 

Zacznę od tego, że po katowaniu włosów basenem przez pół roku (czytaj: chlor i basenowe suszarki z temperaturą nawiewu równą temperaturze powierzchni Słońca), były one w tragicznym stanie. Suche, sztywne, matowe, szopa odstająca na wszystkie strony bez żadnego zdefiniowanego skrętu. Bida z nędzą, wstyd było się komukolwiek pokazać. Spodziewałam się, że doprowadzenie ich do znośnego stanu zajmie przynajmniej kolejne pół roku.

Tymczasem zaczęłam użyć Oil Medica i powoli dostrzegałam poprawę. Już po kilku zastosowaniach włosy zaczęły błyszczeć i lepiej się układać. 

Minęły ponad dwa miesiące od kiedy po raz pierwszy zastosowałam ten olej. Oczywiście nie naprawił on wszystkiego, nie można liczyć na cud, moim włosom nadal daleko do najlepszych czupryn włosomaniaczek ;). W pewnym stopniu to jednak moja wina, bo zdarza mi się popełniać mniejsze lub większe grzeszki w pielęgnacji: chodzenie spać w nie do końca suchymi włosami, wycieranie włosów w ręcznik, zamiast np. w bawełnianą koszulkę itp.

Końcówki nadal są zniszczone i czasami odmawiają kręcenia się, ale trzeba przyznać – loki w większości przybrały swój dawny spiralny kształt i są sprężyste. Ogólny wygląd jest zdrowszy, włosy odzyskały miękkość, są o wiele gładsze. Tak jak tuż po zakończeniu zajęć na basenie unikałam chodzenia w rozpuszczonych włosach, tak teraz mogę nosić tę fryzurę z zadowoleniem (chociaż długa jeszcze droga przede mną).


Muszę zaznaczyć, że najlepsze rezultaty mam zostawiając olej na włosach na 15-30 minut. Zostawiony na dłużej skutkuje lekkim puszeniem, zwłaszcza w dolnych partiach, co niechybnie jest skutkiem wysokiej porowatości tychże. Osoby o włosach o normalnej i niskiej porowatości nie powinny mieć tego problemu. Zaznaczam jednak, że puszenie jakie występowało u mnie przy kokosowej Vatice było nieporównywalnie większe (ostatecznie zrezygnowałam z używania tamtego oleju).

Użytkowanie jest przyjemne, ponieważ olej nie obciąża włosów, łatwo się zmywa nawet delikatnymi szamponami.

Ciężko powiedzieć mi coś o obietnicach producenta na temat stymulowania wzrostu włosów, ponieważ nie zawsze stosowałam olej na skórę głowy, a i nie dokonywałam pomiarów - moje włosy i tak rosną bardzo szybko. Tempo przetłuszczania nie zmieniało się niezależnie od tego, czy aplikacja obejmowała skalp, czy też nie.
8/10

SKŁAD


A więc w składzie mamy kolejno olej kokosowy, olej z ziaren słonecznika i rącznika pospolitego, amli, ekstrakt w owca, lawsonii, wąkroty azjatyckiej, rozmarynu, a także olej z trawy cytrynowej i cytryny. 

Dopiero po tym wszystkim dostajemy palmitynian askorbylu (antyoksydant - wydłuża trwałość produktu), oraz substancje odpowiedzialne za zapach: cytral (aldehyd, odpowiedzialny za zapach cytryny), cytronellol, eugenol  i geraniol (terpeny odpowiedzialne za zapachy kwiatowe), D-limonene (zapach skórki cytrynowej) i Linalool (terpen, imituje zapach konwalii). 

WYDAJNOŚĆ 

Olej stosuję od dwóch i pół miesiąca trzy lub dwa razy w tygodniu. Dodam, że nie potrafię ograniczyć się do przepisowej „łyżki stołowej na raz”, i na włosach ląduje często trochę więcej produktu. Oleju zostało już niewiele, ale powinno go starczyć jeszcze na jedno lub dwa zastosowania. 
4.5/5


DOSTĘPNOŚĆ

Olej można znaleźć w internecie (przykładowo: www.sklepkokosowy.pl) lub w aptekach Mediq.
2/5

CENA

Waha się od 16 do 35zł/200ml. Jak na tak dużą objętość i znakomity skład nawet tę najwyższą cenę uważam za niezbyt wygórowaną. 
5/5

SUMA PUNKTÓW: 29,5/35

Ten olej stał się moim ulubieńcem. Stosunkowo tani, nie sprawiający problemów w użyciu, co najważniejsze - przynoszący bardzo dobre efekty. Na pewno do niego wrócę.

sobota, 13 kwietnia 2013

Słodka susza Isany - krem do rąk masło shea & kakao


Mam małego bzika na punkcie kremów z Isany. Od kiedy je odkryłam, niechętnie sięgam po inne, chociaż zdarza trafić mi się na dobre produkty podczas pobytu w domu, podbierając je mamie ;). Moim ulubieńcem jest krem Urea 5%, o którym już pisałam, ale chętnie testuję wszystkie edycje limitowane. Kiedy na półki zawitał nowy wariant – Masło Shea i Kakao, ani chwili nie zastanawiałam się nad kupnem.

ISANA
krem do rąk 
masło shea i kakao


SŁOWO OD PRODUCENTA
Isana krem do rąk masło shea i kakao został opracowany specjalnie do pielęgnacji suchej skóry dłoni. bogata formuła pielęgnująca z masłem kakaowym, masłem shea i gliceryną intensywnie rozpieszcza dłonie. Dopełnieniem kompozycji pielęgnującej jest wysokowartościowy pantenol. Krem do rąk łatwo się rozprowadza i szybko wchłania, nie pozostawiając na skórze klejącej się warstewki.

OPAKOWANIE

Tradycyjna Isanowska tubka o pojemności 100ml, nieprzezroczysta i łatwa do rozcięcia. Podoba mi się kolor przewodni tej edycji, to kakaowy brąz, ładnie komponuje się z bielą.

Informacje na tubce są po niemiecku, polskie tłumaczenie występuje w formie naklejki – ta trzyma się dobrze, jedyne do czego można mieć obiekcje, to wielkość liter. Osoby z dużą wadą wzroku mogą mieć problem z odczytaniem tekstu.
4.5/5


ZAPACH I KONSYSTENCJA

Niedawno pisałam o żelu pod prysznic YR – zapach tego kremu jest bardzo podobny (zresztą nic dziwnego, bo nośnikiem dla obu jest ziarno kakaowca ;)). Jeśli znacie krem do ciała z masłem shea i kakao Isany, to już wiecie, jaką woń dostaniecie tutaj. Kakao z dodatkiem shea, przesłodki, pozbawiony chemicznych nut zapach, dla mnie bomba.

Zapach jest mocny i długo utrzymuje się na dłoniach, potrafi całkiem nieźle skomponować się np. z perfumami ;)

Konsystencja standardowa. Krem nie jest ani gęsty, ani lejący, dobrze rozprowadza się po skórze i bardzo szybko się wchłania.
4.5/5

Tu widać, jak "zjechał" z dłoni.


DZIAŁANIE

Tu jest gorzej. Lubię, kiedy krem łagodzi podrażnienia, ale nie jest to obowiązkowe; natomiast absolutną koniecznością jest nawilżenie. Niestety w tym kremie nie ma ani tego, ani tego. Po wchłonięciu się kremu praktycznie zapominam, że w ogóle cokolwiek kładłam na skórę. Dłonie są suche i szorstkie.

Na noc staram się smarować ręce treściwym kremem, ale tego mi ostatnio zabrakło, więc próbuję z masłem shea i kakao – po pierwszej nocy spotkałam się z bardzo niemiłą niespodzianką, ponieważ moje ręce były wysuszone na wiór, skóra była praktycznie pozbawiona życia. Mój naskórek nie jest wymagający i taki efekt nie zdarzył mi się od dawna, nawet jeśli kładłam się spać bez jakiegokolwiek kremu.

Krem nie klei rąk, skóra przyjmuje go błyskawicznie, może być więc stosowany w biegu, jako krem do torebki czy minuta osiem przed wyjściem. Ja jednak oczekuję od lekkiego nawet kremu czegoś więcej niż kilkuminutowej pielęgnacji.
2/10

SKŁAD


WYDAJNOŚĆ

Niewielka ilość kremu wystarcza na pokrycie całych dłoni, wydajności nie mogę nic zarzucić.
5/5

DOSTĘPNOŚĆ

Drogerie sieci Rossmann.
4.5/5

CENA

3,69zł/100ml
5/5

SUMA PUNKTÓW: 25,5/35

Największymi zaletami tego kremu są niska cena i kuszący zapach. Niestety właściwości pielęgnujące nie nadążają za obietnicami. Krem nie nada się dla osób z prawdziwie suchymi dłoniami, da jedynie chwilową ulgę. Pozbierał sporo punktów za kategorie poboczne, w głównej - czyli działaniu - poległ na całej linii. Niestety jest chyba najgorszym, jaki Isana wypuściła do tej pory. 


środa, 10 kwietnia 2013

Essence Stay With Me i Stay Matt

To porównanie wyszło trochę przypadkiem. Koniec końców Stay With Me to typowy błyszczyk, a Stay Matt, jak sama nazwa wskazuje, z błyszczeniem nie powinien mieć nic wspólnego. Ponieważ jednak oba produkty kupiłam razem, postanowiłam, że nie rozdzielę ich także podczas pisania posta. Niech nie będzie to bitwa, który kosmetyk jest lepszy, ale luźne zestawienie wad i zalet produktów z tej samej półki.

Essence
Stay With Me & Stay Matt


OPAKOWANIE

Jakie jest - każdy widzi. Poza zmianami w kolorze nakrętki, mamy do czynienia z takim samym stylem opakowania. Inne jest natomiast wnętrze, produkty różnią się aplikatorami:


Aplikator w Stay With Me jest świetny do nakładania błyszczyku na dolną wargę, ale z górną jest już większy problem, aplikacja jest niewygodna. Ponadto szeroka końcówka sprawia, że łatwo możemy zamalować zbyt wiele. Jeśli mam wybierać, wolę klasyczny aplikator w Stay Matt, który dociera tam, gdzie powinien.

ZAPACH, KOLOR, KONSYSTENCJA

Pierwszym, co zwróciło moją uwagę z Stay Matt, jest zapach. Piękna, czysta wanilia! Żadne tam chemiczne nuty, nic, co wali po nosie. Malując usta, towarzyszy nam delikatna, słodka woń. W Stay With Me nie wyczuwam żadnego zapachu.

Odcień 10 Pretty Witty Stay With Me ma kolor jagodowy, natomiast 02 Smooth Berry Stay Matt to malinka. Oba warianty charakteryzują się bardzo mocną pigmentacją i całkowicie zakrywają naturalny kolor ust. Stay With Me daje efekt tafli, Stay Matt gwarantuje mat - ładny, ale nie płaski. 

Aplikując Stay With Me czuję się, jakbym kładła na usta plakatówkę. Konsystencja jest gęsta, ale wyjątkowo mokra. Stay Matt przypomina bardziej pomadkę w płynie, jest jeszcze gęstszy i suchy.


DZIAŁANIE

Stay With Me możemy nałożyć na usta za jednym razem, aplikator Stay Matt, mimo tego, co sugeruje zdjęcie, nabiera mniej produktu, który ponadto dość szybko zastyga na wargach. Podwójne zanurzenie gąbeczki w błyszczyku jest obowiązkowe. Stay Matt lubi brzydko podkreślić granicę pomiędzy pomalowanymi ustami a wnętrzem warg. 

Oba błyszczyki trzeba nakładać, kontrolując efekt w lustrze. 

W przypadku Stay With Me nie obędzie się bez przyłożenia chusteczki do ust. Dopiero po odsączeniu nadmiaru produktu można mówić o ładnym efekcie. Przy Stay Matt chusteczka jest opcjonalna, ja jednak wolę jej użyć, ponieważ kosmetyk lubi zostawać w kącikach ust.

Oba produkty rozprowadzają się równo. Przed aplikacją zwłaszcza Stay Matt należy jednak zadbać, by wargi były idealnie gładkie - w innym przypadku kosmetyk podkreśli suche skórki. 

Ani Stay With Me, ani Stay Matt się nie kleją; noszą się wygodnie, dobrze trzymają się na ustach i nie migrują po twarzy.

Trwałość Stay With Me jest przeciętna. Intensywność koloru zachowamy tylko do momentu jedzenia czy picia. Warto jednak dodać, że produkt schodzi bardzo równomiernie i po kilku godzinach możemy cieszyć się delikatnym zabarwieniem naszego naturalnego koloru ust. Efekt jest naturalny i estetyczny, choć zwolenniczki mocnego podkreślenia ust nie będą zadowolone.

Trwałość Stay Matt oceniam na dobrą, na pewno jest lepsza niż u Stay With Me. Produkt utrzymuje się na ustach długo, mimo jedzenia i picia, schodzi równomiernie. Stay Matt ma jednak zasadniczą wadę - bardzo wysusza usta. Nawet zadbane i potraktowane wcześniej balsamem wargi zaczynają pierzchnąć w godzinę-półtorej od aplikacji i najzwyczajniej w świecie nie wygląda to dobrze. 

Efekt na ustach:

Essence Stay With Me 10 Pretty Witty
Essence Stay Matt 02 Smooth Berry

DOSTĘPNOŚĆ 

Drogerie Natura, wybrane Douglasy, SuperPharm.
Kraków - drogerie Firlit.

CENA
Ok. 8,90zł/4ml

Stay Matt podoba mi się bardziej, jeśli chodzi o wybrany przeze mnie kolor i efekt powstający na ustach. Liczyłam, że zostanie moim ulubieńcem. To co robi z ustami jest jednak niekomfortowe - nawet niedopuszczalne  i na pewno nie sięgnę już po inny wariant w tej linii. Stay With Me mile mnie zaskoczył, to całkiem przyzwoity błyszczyk i możliwe, że sięgnę po inne kolory. 

piątek, 5 kwietnia 2013

Marcowe denko

Tym razem nieco skromniej, postanowiłam bowiem odpuścić produkty pojawiające się we wcześniejszych denkach. Nie widzę potrzeby pisania dwa razy o tym samym - o ile nagle nie zaczęło przejawiać kompletnie innego działania - więc skupię się tylko na tych kosmetykach, które występują tu po raz pierwszy bądź były opisane szerzej w osobnych postach - w ramach przypomnienia.


1. Bielenda, łagodny 2-fazowy płyn do demakijażu oczu, Awokado - niestety najgorszy z trio dwufazówek Bielendy. Nadal dawał sobie radę z wodoodpornym tuszem, więc tragedii nie ma, ale usuwanie makijażu było dłuższe i trudniejsze w porównaniu z wersją oliwkową i bawełnianą. Częsty efekt pandy i podrażnienie oczu całkowicie go u mnie skreślają. Miał być dla wrażliwych oczu, moje, o wrażliwości zupełnie przeciętnej, mocno cierpiały.

2.  BeBeauty, Micelarny żel do mycia i demakijażu - pierwszym przymiotnikiem, który przychodzi mi na myśl o tym żelu, jest: łagodny. Nie ma chyba możliwości, żeby zrobił skórze krzywdę. Całkiem nieźle radził sobie z makijażem. Chociaż w odróżnieniu od płynów nie miałam dowodu w postaci brudnego wacika, nie występowały u mnie objawy charakterystyczne dla niezmytych kremów BB, typu zapychanie. Skóra wyglądała świeżo i zdrowo. Nie wrócę jednak do niego, ponieważ moja mieszana cera pod jego wpływem zaczęła wydzielać więcej sebum i miałam kłopot z jego ograniczaniem. Sprawdzi się u suchych skór, tak jak zaleca producent, mieszane i tłuste mogą zacząć nadmiernie się przetłuszczać. 


3. Yves Rocher, żel pod prysznic Jardins du Monde, wersja Ziarna kakao z Afryki - w niepozornej buteleczce znajdziemy 200ml wspaniałego płynu. Zacznę od początku: wygodny "format", żel można zabrać ze sobą na wakacje. Zapach - obłędny! Mocna, słodka woń ziaren kakaowca, prysznic/kąpiel z tym żelem to sama przyjemność. Świetnie się pieni, oczyszcza jak trzeba. Ja więcej nie potrzebuję i chętnie wrócę do tego żelu. 

4. Joanna Naturia Body, Peeling antycellulitowy z imbirem - czy zwalcza cellulit, nie mnie to oceniać. Jest jednak bardzo przyjemnym, ostrym, porządnym zdzierakiem. Może nie jest gruboziarnisty jak najbardziej gruboziarniste peelingi, ale drobinki zdecydowanie czuć na skórze i co ważne, jest ich bardzo dużo. Zapach delikatny, zaiste imbirowy. Tylko pojemność malutka, na co narzekałam już przy recenzji innego peelingu Joanny. Polecam. 


5. Kallos Latte, maska do włosów - nie polubiłam się z tą maską, parę miesięcy przeleżała nieużywana, aż w końcu wykorzystałam ją do tego, do czego świadoma kobieta ;) używa nietrafionych masek - do depilacji nóg. I tu zdała egzamin idealnie - zmiękczyła włoski, nawilżyła skórę, nadała niespotykany wręcz poślizg maszynce. Mam wrażenie, że nawet spowolniła nieco odrost nowej sierści. O tym, co moim włosom w niej nie pasowało, pisałam tutaj.

6. Bielenda, olejek do kąpieli Pomarańcza & Cynamon - skończył się chyba jeszcze w lutym, ale przetrzymywałam go na półce w nadziei, że da się z niego jeszcze coś wycisnąć. Zachwalałam go już tutaj.

środa, 3 kwietnia 2013

W Nivea myślą, że jestem trupem


Historia jest stara jak świat i nie dotyczy tylko Nivea, ale to właśnie ich produkt był kroplą przelewającą czarę goryczy.


W jednym z czasopism natknęłam się na próbki ich BB kremu. Właśnie, liczbę mnogą – ponieważ, co jest bardzo pozytywnym zjawiskiem, czytelniczkom zaoferowano dwie, jedną do jasnej, a drugą do ciemnej skóry. Na tym niestety pozytywy się kończą, a czemu, to chyba wyjaśnią zdjęcia:





Krem jak widać rozprowadza się topornie, momentalnie zasycha na twarzy i łatwo można zrobić sobie nim barwy wojenne w postaci smug:


Najlepsze jest to, że te dwie po prawej były niewidoczne podczas nakładania kremu. Zrobiły się wyraźne dopiero po kilku minutach od aplikacji!!!

Jestem blada. Mam jasną skórę, podkładów dla siebie szukam w najjaśniejszych dostępnych odcieniach. Ale nie jestem też Królewną Śnieżką. Moja skóra nie jest idealnie biała. Pasuje mi Revlon Colorstay 110 Ivory, najjaśniejsze Healthy Mixy od Bourjois, moim pudrem jest Stay Matte Rimmela w trzecim z kolei odcieniu. Zdarza się, że najjaśniejszy odcień jakiegoś fluidu jest dla mnie za ciemny, ale w większości przypadków potrafię znaleźć dla siebie coś odpowiedniego nawet w trójkolorowej palecie – o ile producent myśli o tym, dla kogo tworzy swój produkt.

Nie jestem jedyna. Mnóstwo dziewcząt, których blogi śledzę, to osoby o jasnej karnacji. Osoby, które mówią prosto z mostu – najjaśniejszy odcień tego i tego produktu dobry byłby latem po tygodniu spędzonym na plaży (bez filtrów). Naturalna skóra Polek nie jest ciemna. Jeśli mamy do dyspozycji podkład dostępny w 10 odcieniach, gdzie numer 1 jest najjaśniejszy, to większość wybierze te z puli 2-5 niż 6-9. W przypadku promocji podkładów to właśnie te najjaśniejsze najszybciej znikają. Polskie recenzje Revlona w 99% dotyczą odcienia maksymalnie 150 Buff – drugiego z kolei. Ciemne karnacje się zdarzają, ale są mniejszością.

Żeby było jasne – nie spodziewałam się, że Nivea idealnie dostosuje się do mojej cery. Mimo wszystko trochę odstaję od średniej. Po pierwsze jednak – średnia ta została stworzona sztucznie i nie odzwierciedla faktycznego stanu polskich skór, co widać po setkach internetowych wpisów dziewczyn, które szukając „swojego” BB wśród amerykańskich/francuskich/polskich propozycji mają problemy ze znalezieniem odpowiednio jasnego odcienia. Po drugie – jasna skóra to jasna skóra, mogę być blada, krem może być za ciemny, ale żeby aż tak?

Po zmyciu opisywanego BB sięgnęłam po krem Biodermy – i niespodzianka, krem pozbawiony wariantów kolorystycznych się sprawdził. Owszem, nadal jest za ciemny – ale wtapia się na tyle dobrze, że różnica w kolorze szyi i twarzy uchodzi uwadze ludzkiego wzroku.

W Nivea myślą, że jestem trupem, bo według nich chyba tylko nieżywi mogą być bladzi.