czwartek, 29 listopada 2012

Z motyką na Słońce? Cukrowy krem do depilacji


Bielenda, Vanity 
Krem do depilacji Cukrowy do skóry delikatnej


OBIETNICE PRODUCENTA
Aksamitny i delikatny krem przeznaczony do ekspresowej depilacji. Wyjątkowo łagodnie i bardzo dokładnie usuwa nawet najkrótsze włoski, czyni depilację szybką, skuteczną i bezbolesną.
Zawiera bogaty w witaminy, mikroelementy i cukry ekstrakt z miodu akacjowego, który przyspiesza regenerację naskórka, poprawia jego napięcie i elastyczność, odżywia i głęboko nawilża.
Depilowane miejsca na długo pozostają gładkie i optymalnie wypielęgnowane.
Efekt: jedwabiście gładka i miękka skóra, doskonale nawilżona i zregenerowana.
Przeznaczony do depilacji ciała, twarzy, bikini.


OPAKOWANIE

Do kremu dołączona jest szpatułka – obie te rzeczy znajdują się w kartoniku, natomiast sama „substancja czynna” w tubce. Do czego mogę się przyczepić, to brak składu na tubce (jest tylko na kartonie). Opakowań zewnętrznych zwykle się nie zatrzymuje i nie lubię sytuacji, gdy skład jest potrzebny, a muszę szukać go w sieci (nie tylko na potrzeby recenzji). Ponadto wydaje mi się, że wygodniejszym rozwiązaniem dla tego typu produktu byłoby zamknięcie na zatrzask, a nie tradycyjna nakrętka (używanie szpatułki okazuje się tak upierdliwe – o tym niżej – że nakładam krem ręką; czasem trzeba zamknąć tubkę przed umyciem ręki i nie jest to ani komfortowe, ani estetyczne).

Sama tubka nie niszczy się, plastik nie pęka, napisy się nie ścierają. Otwór, przez który wydobywa się krem, jest odpowiedniej wielkości. Nie trzeba maltretować tubki, by wycisnąć z niej odpowiednią ilość produktu, ale też nie ma ryzyka, że za najlżejszym naciskiem wycieknie nam połowa opakowania.

Szata graficzna urodą nie grzeszy, ale etykiety zawierają większość potrzebnych informacji.
3.5/5


ZAPACH I KONSYSTENCJA

Zapach jest, stety-niestety, typowy dla kremów do depilacji, czyli ostry, mocny, nieprzyjemny. Trafiałam jednak na dużo gorsze. Po prostu trzeba się przyzwyczaić.

Inna sprawa, że lubi utrzymywać się na skórze. O ile można zaakceptować chemiczny zapaszek podczas depilacji, to już na wyjście do ludzi – niekoniecznie. Nawet w czasie siedzenia w domu staje się to zwyczajnie uciążliwe.

Konsystencja gęsta, zbita. Krem rozprowadza się dobrze, łatwo pokryć nim skórę/włoski, utrzymuje się na miejscu.
3.5/5


DZIAŁANIE

Szpatułka dołączona do opakowania leży u mnie bezczynnie. Nakładanie nią kremu jest bardzo niewygodne, produkt rozmazuje się z jednej strony na drugą. Równomierne pokrycie skóry jest chyba niemożliwe, duża lepiej wykonać aplikację ręką. Ściąganie kremu z usuniętymi włoskami jest równie trudnym zadaniem i szybciej człowiek potnie się ostrą krawędzią, niż w całości oczyści skórę.

Kremu używam jedynie do depilacji strefy bikini. Przyznam, że czas, w jakim producent obiecuje usunięcie włosków, się zgadza. Po 5-7 maksymalnie 10 minutach 95% zbędnego owłosienia jest już usunięte. Niestety nadal zostaje to uparte 5%, które trzeba usunąć w inny sposób. Mimo to w tej kwestii jestem całkiem zadowolona – wynik jest o wiele lepszy niż u innych „ekspresowych” kremów do depilacji. 
Jest haczyk – niektóre włoski są „urywane” przy skórze, co powoduje śmieszny widok czarnych kropek… Wygląda to okropnie. Te najtwardsze – usuwane są tylko w połowie. Krótko mówiąc, dla okolic bikini krem będzie odpowiedni, ale już dla bardziej inwazyjnych zabiegów w miejscach intymnych okaże się za słaby.

Usunięcie całej tej masy jest bardzo trudne i skutecznie przedłuża proces depilacji. Zdecydowanie, aby zmyć z siebie krem i usunięte włoski, potrzeba czasu, cierpliwości i siły. Dodatkowo włoski szybko odrastają, porównywalnie jak w przypadku golenia ich maszynką.

Obietnice o „głębokim” nawilżeniu i poprawie elastyczności naskórka są naciągane, ale nie odnotowałam przesuszenia czy ogólnie – pogorszenia stanu skóry – w wyniku używania tego kremu. Nie miałam po nim podrażnień, a włoski nie wrastały.

Ostatecznie, kwestia delikatności. Krem przeznaczony jest do skóry delikatnej, ale nie ze mną takie numery. Próbowałam wielu, przeznaczonych typowo dla wrażliwców – nie wiedzieć czemu, reaguję alergicznie wyłącznie na kremy do depilacji – i KAŻDY wywołał uczulenie. Każdy – oprócz tego. Mimo jego wad, ta cecha plasuje go u mnie na wysokiej pozycji. Jest jedynym, którego mogę używać bez ryzyka, że będę się potem przez tydzień drapać…
6 /10


SKŁAD
Aqua (Water), Cetearyl Alcohol, Thioglycolic Acid, Calcium Hydroxide, Steareth-20, Potassium Hydroxide, Paraffinum Liquidum (Mineral Oil), Propylene Glycol, Glyceryl Stearate SE, Aloe Barbadensis Leaf Juice Powder, Boswellia Serrata Gum, Dipropylene Glycol, Parfum (Fragrance), Lilial, Citral, Citronellol, Geraniol, Hexyl Cinnamal, Limonene, Linalool

WYDAJNOŚĆ

Ponieważ kremu używam jedynie do okolic bikini, trudno mi ocenić, na ile będzie wydajny u tych osób, które zdecydują się za jego pomocą usuwać włoski np. na nogach. W moim przypadku wystarcza jednak na bardzo długo, a nakładam go sporo –  bezproblemowo na około 10-12 depilacji w zależności od pokrytej powierzchni skóry.
5/5

DOSTĘPNOŚĆ

Mniejsze i większe sieciowe drogerie, supermarkety.
5/5

CENA

Ok. 7zł/100ml – zdecydowanie uczciwa.
5/5

SUMA PUNKTÓW: 28/35

Co mogę dodać? Krem jest obecny wśród moich kosmetyków od dawna. Ten, który widzicie na zdjęciu, jest trzecim bądź czwartym używanym przeze mnie egzemplarzem. Nie zamierzam go zmieniać na nic innego właśnie ze względu na to, że jako jedyny nie wywołał u mnie uczulenia; chciałabym jednak znaleźć taki, który sprawdzi się na 100% w depilacji okolic intymnych. 

sobota, 24 listopada 2012

Mleczko do zadań wszelakich?


Dziś mleczko, które było dla mnie wielką niewiadomą. Kiedy je kupowałam, nie miało na Wizażu żadnych recenzji, tym bardziej niemożliwym było spotkać informacje o nim na blogach. Chciałam spróbować czegoś nowego w niskiej cenie – trafiłam na promocję – i tak trafił do mnie ten produkt.
Zapraszam.

Oceanic
AA Technologia Wieku Pielęgnacja Antycellulitowa
 Mleczko do ciała wygładzająco - ujędrniające



PRODUCENT TWIERDZI:
Dzięki starannie dobranym składnikom aktywnym mleczko doskonale odpowiada na potrzeby skóry pozbawionej jędrności i z objawami cellulitu, przywracając jej gładkość i elastyczność.
Wyspecjalizowany kompleks antycellulitowy zawierający kofeinę, L-karnitynę oraz ekstrakt z wąkrotki azjatyckiej pobudza mikrocyrkulację w skórze, regulując metabolizm lipidów, i wspomaga redukcję tkanki tłuszczowej.
Kompleks nawilżający chroni przed przesuszeniem, dzięki czemu skóra jest miękka i gładka.
Wieloskładnikowy mikrolipidowy system MLS (zawierający biozgodne składniki aktywne) uzupełnia niedobory substancji lipidowych w skórze i zwiększa jej tolerancję na wpływ czynników zewnętrznych będących przyczyną nadwrażliwości.

OPAKOWANIE

Butelka z grubego, białego nieprzezroczystego plastiku o pojemności 400ml. Niestety nawet pod światło nie da się zobaczyć, ile produktu zostało w środku. Estetyczna szata graficzna. Etykiety nie odklejają się ani nie ścierają.
Opakowanie wygodnie trzyma się w dłoni, otwieranie nie nastręcza problemów. Klapka jest dobrze przymocowana i nie odpadnie, chociaż zauważyłam jedno uszkodzenie:


nie wpływa ono jednak na użytkowanie mleczka i nie sądzę, aby przyczyniło się później do odpadnięcia klapki.
4/5


ZAPACH I KONSYSTENCJA

Zapach „kosmetyczny”, stosunkowo mocny jak na tego typu produkt, ale z drugiej strony nie drażniący nosa. W każdym razie ja znajduję go bardzo przyjemnym, jakby kwiatowym? Mogłabym wąchać bez końca :)
Konsystencja typowa dla mleczek, dość rzadka. Produkt dobrze rozprowadza się na ciele i szybko wchłania, nie pozostawiając tłustego filmu. Aplikacja jest wygodna.
5/5

DZIAŁANIE

Mleczko teoretycznie powinno działać na wszystkie kobiece problemy: suchą skórę, cellulit, brak jędrności. Jak jest w rzeczywistości?

Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie jego siła nawilżania. Wątpiłam, że odczuję jakąkolwiek różnicę, ale to mleczko naprawdę nawilża! Zauważyłam również duże wygładzenie. Skóra po zastosowaniu tego produktu jest miękka, aksamitna w dotyku, idealnie gładka, przyznam że trudno powstrzymać mi się od macania po udach :D

Co prawda, bardzo suchej skórze nie da rady, będzie za lekki – ale wystarczy dla osób o skórze normalnej, które nie narzekają na przesuszenie.

Jeśli chodzi o ujędrnienie i właściwości antycellulitowe – niestety tu jest gorzej. Nie zauważyłam w tej kwestii żadnej poprawy, choćby najmniejszej zmiany. I chociaż z cellulitem problemów nie mam (tzn. mam go niedużo, widoczny jest przy ściśnięciu skóry – mleczko niczego w tej sprawie nie zmieniło), to jędrności nieco mi brakuje; niestety po zdenkowaniu balsamu Lirene nie udało mi się trafić na inny produkt, który potrafiłby mi pomóc. Mleczko z AA również nim nie jest. Wydaje się, że jest po prostu za delikatny. Nie zrobi nic, choćby stosować go kilka razy dziennie.

Opis działania jest krótki, ale nie będę przedłużać – mleczko posiada połowę właściwości, którymi jest reklamowane. I tylko dlatego, że w tej połowie sprawdza się naprawdę bardzo dobrze i o wiele lepiej, niż mogłam się spodziewać, dostaje więcej niż 50% punktów.
5.5/10

SKŁAD


WYDAJNOŚĆ

Nie trzeba wiele, by pokryć mleczkiem dużą powierzchnię ciała, więc wydajność jest przyzwoita (przy czym ja często leję „na chama”, czyli więcej, niż potrzeba ;)). Używane raz-dwa razy dziennie powinno wystarczyć na jakieś dwa miesiące. I chociaż lubię „niekończące się” kosmetyki, temu trudno jest zarzucić, iż zbyt szybko się kończy.
4.5/5

DOSTĘPNOŚĆ

Rossmanny, Natury, mniejsze drogerie, supermarkety.
5/5

CENA

16zł/400ml, często można spotkać je w promocji.
4.5/5

SUMA PUNKTÓW: 28.5/35

Podsumowując: mleczko byłoby produktem bardzo dobrym, gdyby reklamowano je po prostu jako nawilżająco-wygładzające. Osoby szukające ujędrnienia i redukcji cellulitu się na nim zawiodą i słusznie wybiorą inny, lepszy kosmetyk. Osoby, dla których priorytetem jest nawilżenie, zwrócą się prawdopodobnie ku masłom i balsamom do tego i tylko do tego stworzonych.

Mleczko służy mi dobrze i pogodziłam się już z jego naturą. Lubię efekt, jaki daje i na pewno wykorzystam je do końca. Następnym razem jednak przejrzę drogeryjne półki w poszukiwaniu czegoś, co spełni producenckie obietnice. 

środa, 21 listopada 2012

Kraków na językach: Moaburger


O Moaburger słyszał już chyba każdy krakowianin, lubiący czasem zjeść na mieście. Zwłaszcza, że burgery ostatnio święcą triumfy w barowych trendach. Co stawia Moaburger na piedestale? Opinie są jednoznaczne: jest smacznie, zdrowo i oryginalnie.

I ja, od kiedy usłyszałam o tym lokalu, wiedziałam, że go odwiedzę. Oczekiwania były spore. Czy Moaburger im sprostał?

Zdjęć wystroju nie robiłam, ale musicie uwierzyć: jest skromny, ale schludny. Miejsca sporo. Klimat i usytuowanie mebli nie sprzyja intymnym spotkaniom, ale w końcu jesteśmy w barze, a nie w kawiarni.

Do Moaburger wybrałam się z lubym w dzień urodzin lokalu – o godzinie 16:00 miało zacząć się świętowanie, ale że przyszliśmy wcześniej i byliśmy diablo głodni, zamówiliśmy na spółę pozycję ze standardowego menu: classic with cheese, czyli łopatologicznie rzecz ujmując bułkę z mięsem wołowym, dodatkami warzywnymi i serem.

Mimo tłumów na zamówienie czekaliśmy nieco ponad 10 minut. Rzuciłam się na burgera i… 
Pychota! Delikatny smak i idealnie dobrana kompozycja. To jest, moi drodzy, prawdziwa wołowina, prawdziwy, bogaty smak. Kto raz sięgnie po burgera z takim mięsem, niechętnie wróci do sieciowych fast foodów.

Po połowie miałam jednak ochotę na więcej i jak na zawołanie w urodzinowym menu pojawiły się trzy dodatkowe burgery, z których wybraliśmy dwa, Hamilton i Queenstown:


Burger z kurczakiem okazał się jeszcze lepszy. Bałam się nieco połączenia mięsa z ananasem, ale niepotrzebnie – całość była bajeczna. Kilka razy w życiu odczuwałam „niebo w gębie” i moment kosztowania Queenstown Burgera był jednym z nich. Mój chłopak, którego w kwestii jedzenia trudno zachwycić (chociaż jeść lubi), również był bardzo zadowolony.


Hamilton Burger trochę mnie zawiódł. Może to po prostu wina boczku, którego nie darzę wielkim uczuciem; z kolei mój mężczyzna – a na „nie” w stosunku do jedzenia jest tak samo rzadko, jak na gorące „tak” – stwierdził, że brakuje mu w ogólnym smaku odrobiny sera. Oboje zgodziliśmy się co do tego, że Queenstown był bez porównania lepszy.


Mimo to jedzenie jest zdecydowanie na plus i do Moaburger chętnie wrócę, by rozsmakować się znowu w daniu klasycznym bądź spróbować innych kombinacji.

Ceny, choć zrozumiałe, są dość wysokie jak na studencką kieszeń. Najtańszy burger to wydatek 17zł (jeśli nie liczymy menu dziecięcego i wegetariańskiego), co sprawia, że dla mnie Moa to rozrywka tylko na specjalnie okazje. Zwłaszcza, że mimo iż burgery są zacnych rozmiarów, to po jednym człowiek ma ochotę na jeszcze (a jestem chudym stworzeniem i nie potrzebuję wiele, by się nasycić).

www.moaburger.com - strona po angielsku, ale z polską kartą dań

Polecam jak najbardziej. 

piątek, 16 listopada 2012

Mini przewodnik po kremach BB [Missha, Skin79, Lioele]



Moja przygoda z koreańskimi kremami BB trwa już prawie rok – „wkręciłam się” w BB-manię w ostatniej chwili, zanim stały się popularne, dość krótko przed tym, kiedy na rynku zaczęły pojawiać się ich europejskie odpowiedniki. Do tej pory trzymam się tylko „oryginałów”, lubię wypróbowywać nowe rodzaje i marki. Wydaje mi się, że znalazłam już swojego ulubieńca, ale lista kremów do wypróbowania nadal nie jest pusta.

Większość BB, jakich używałam, była w formie próbek. Nie pokusiłabym na zamówienie dość pełnej wersji kosmetyku, nie wiedząc, czy przypadnie mnie i mojej cerze do gustu. Ten post nie będzie więc dokładną recenzją żadnego z kremów – Missha M Perfect Cover dostanie być może osobny tekst – ale bardziej mini przewodnikiem najpopularniejszych kremów dla tych, którzy, być może, szukają dla siebie prezentu na święta lub po prostu nie wiedzą, od czego zacząć.

Przede wszystkim – gdzie szukać próbek?

ü  Ebay – można znaleźć tu próbki większości koreańskich kremów BB. Przesyłka zwykle jest darmowa, a próbki na każdą kieszeń, bo ceny nie przekraczają 10zł, średnia to raczej 7-8. Na jednej aukcji kupujemy zwykle trzy do pięciu saszetek z kremem. Taka saszetka bez problemu wystarcza na dwie aplikacje. Prosta kalkulacja wskazuje, że możemy sobie pozwolić na nałożenie danego kremu co najmniej sześć razy – wystarczająco dużo, by sprawdzić, czy nam pasuje – w różnych warunkach pogodowych, z bazą czy bez – i czy nie robi szkody cerze.

ü  AsianStore – próbki z tego sklepu znajdują się w małych (2ml) słoiczkach i kosztują średnio 9zł za sztukę. Niestety dodać do tego trzeba koszty wysyłki (o ile nie mieszka się w Krakowie, skąd można umówić się na odbiór osobisty). Zawartość słoiczka spokojnie powinna wystarczyć na sześciokrotną aplikację.

ü  Allegro – tu ceny próbek mocno się wahają i po doliczeniu przesyłki za taką samą ilość tego samego kremu możesz zapłacić od 6 do 14 zł. Warto jednak dokładnie czytać opisy i sprawdzać, czy w gąszczu dwumililitrowych próbek nie znajduje się jakaś mniejsza…


Jeśli zaś chodzi o pełnowymiarowe wersje – polecam Ebay. Kremy są tam najtańsze, wybór ogromny, często można trafić na promocje. Wielu sprzedawców dodaje do zakupów gratisy. Przed zakupem warto jednak przeszukać sieć (nie tylko stronę z opiniami), by sprawdzić, czy sprzedawca, którego oferta nas interesuje, jest uczciwy i sprzedaje oryginalne kosmetyki. Ze swojej strony polecam


Na drugim miejscu, jeśli chodzi o ceny, jest Allegro – chociaż i tak przebicie tutaj może sięgać nawet 30%. AsianStore jest najdroższy. Dla przykładu podam ceny kremu Skin79 Hot Pink o pojemności 40g: Ebay – 39zł, Allegro – 60zł, AsianStore – 85zł.

Zamawianie z Ebay nie jest trudne, a przesyłki dochodzą w niecałe dwa tygodnie. Nigdy nie zdarzyło mi się, by cokolwiek po drodze zginęło. Będę trzymać się tego miejsca :)

Dlaczego zainteresowałam się kremami BB? Przede wszystkim chciałam spróbować czegoś nowego ;) ponadto kremy te posiadają, oprócz wyrównania kolorytu i ukrycia niedoskonałości, dwie pożądane przeze mnie cechy:
1)      Filtry UVB/UVA – nie lubię wystawiać twarzy na działanie promieniowania słonecznego. Używanie klasycznych kremów z filtrami jest kłopotliwe – długo się wchłaniają, są tłuste, doprowadzają do zważenia się makijażu… Są dobrym kosmetykiem na wakacje, ale nie na co dzień.
Nie każdy krem BB zawiera filtr, ale większość zapewnia ochronę co najmniej 25 SPF i PA ++.
 2)      Kolor. Blade twarze znają ból wyboru podkładu w drogerii, gdzie nawet najjaśniejsze odcienie okazują się zbyt ciemne. Kremy BB dopasowane są do potrzeb Azjatek, osób o mlecznej cerze, a więc bardzo jasne. Ponadto w dużym stopniu potrafią dopasować się do koloru skóry.
Inne właściwości kremów – przeciwzmarszczkowa, kojąca czy lecząca – są dla mnie mniej ważne, ale na dłuższą metę wolę krem BB z dodatkowymi funkcjami, niż zwykły podkład, który na twarzy ma po prostu wyglądać ;)

Na dywanik biorę dziś pięć kremów BB:

MISSHA M Perfect Cover
MISSHA M Signature Real Complete
SKIN79 SUPER + Triple Functions Hot Pink
SKIN79 SUPER + Triple Functions Vital
LIOELE Dollish Veil Vita

No to lecimy!

FILTRY

Najlepszą ochronę zapewnia krem Skin79 Vital z filtrem SPF50+ i PA+++.  Drugi w kolejce jest BB Misshy Perfect Cover:  SPF42 i PA+++. Używałam obu kremów w czasie największych wakacyjnych upałów i nie opaliłam się ani o jotę. Pozostała trójka ma standardowy filtr o wysokości SPF25 i PA++. Jest to i tak więcej niż większości wypuszczanych na polski rynek kremów pielęgnujących z filtrem czy kremów BB zachodnich producentów, gdzie maksymalna ochrona to 15SPF i PA+.

Chociaż żadnego z kremów nie użyłabym na plażę – trudno stwierdzić, nie znając składu, na ile są one faktycznie silne i fotostabilne – to jednak, zauważywszy brak jakiejkolwiek opalenizny, uznaję, że nadają się na lato w mieście. Z kolei niższe filtry będą dobrym rozwiązaniem na zimowe dni, gdy do północnej półkuli dociera mniej promieniowania.

KOLORY


Po roztarciu... 



Kremy Misshy występują w trzech odcieniach:
#13 Milky Beige – bardzo jasny kolor, idealny dla osób o praktycznie białej skórze. Na Ebayu jest mniej popularny niż jego ciemniejsi koledzy i przez to często nieco droższy.
#21 Light Beige – najbardziej odpowiedni dla bladziochów, którzy tak zupełnie biali nie są.
#23 Natural Beige – z tym kolorem nie miałam do czynienia, ponieważ z całą pewnością byłby dla mnie zbyt ciemny. Podejrzewam, że osoby nie mające problemu ze znalezieniem podkładu drogeryjnego byłyby z tego odcienia zadowolone.

Kremy Skin79 mają jeden kolor. Na swatchu wydaje się ciemny i szarobury, ale niech Was to nie zraża – naprawdę dobrze dopasowuje się do koloru skóry. Moja karnacja to coś pomiędzy misshowymi #13 i #21, i Skin79 dostosował się do tej barwy idealnie.

Krem Lioele, który opisuję, występuje w dwóch wersjach kolorystycznych: zielonej (#2 Natural Green) i fioletowej (#1 Gorgeous Purple). Nałożenie go na skórę może budzić strach, ale rozprowadzony wtapia się w nią i dopasowuje do kolorytu, delikatnie go rozjaśniając. Zielony jest odpowiedzialny za redukowanie zaczerwienień, a fioletowy za ożywienie zmęczonej cery i neutralizowanie żółtego odcienia.

APLIKACJA

Wszystkie kremy mają lekką konsystencję i rozprowadzają się dobrze. Do pokrycia całej twarzy wystarczy niewielka ilość produktu, co pozytywnie wpływa na ich wydajność.

DZIAŁANIE

Zdecydowanie najbardziej do gustu przypadły mi kremy Skin79. Idealnie dopasowywały się do mojej karnacji, rzeczywiście ładnie wyrównywały kolor, wygładzały cerę. Trudno było stwierdzić, że mam cokolwiek na twarzy, tak naturalny dawały efekt. I co ważne, regulowały wydzielanie sebum. Już ich wykończenie było obiecujące, semi-matowe, po ich aplikacji moja cera potrzebowała jedynie niewielkiego przypudrowania. Potem, w ciągu dnia, nie występowała konieczność ponownego sięgnięcia po puder.

Opakowania Hot Pink i Vital różnią się tylko kolorami - Vital jest pomarańczowy; niestety nie zachowałam próbki, którą mogłabym to zilustrować

Kremy Misshy były wyższą szkołą akrobacji, bo od razu po ich zastosowaniu bardzo się świeciłam i trudno było mi zmatowić twarz. Z powodu takiego a nie innego wykończenia tuż po aplikacji wyglądałam, jakbym miała na twarzy woskową maskę, niezależnie od ilości użytego produktu.

Mimo, że problematyczny, Perfect Cover dawał ostatecznie dobry, naturalny efekt i używałam go z przyjemnością. Miał dobre krycie, chociaż na pewno nie nazwałabym go „perfekcyjnym”. Wygładzał i rozjaśniał. Raz przypudrowany, nie dawał się we znaki ponownym błyskiem. Był trwały i nie zostawiał śladów. Nosił się po prostu dobrze, nie mogłam mieć żadnych zastrzeżeń do jego działania. Tubka się już kończy, na pewno ciężko będzie mi się z nim rozstać.

Perfect Cover, jak widać, stracił nieco wyrazu.
Gorzej było z Signature Real Complete – po kilku godzinach od przypudrowania problem błyszczenia skóry się odnawiał; dla wielu osób jest to normalna kolej rzeczy, ja rozpieszczona przez Perfect Cover i podkład Inglota uznałam to za wielką wadę. Krycie miał średnie, trwałość również. Cera nie zyskiwała ładnego kolorytu. Miał również skłonności do brudzenia, jakby nie potrafił się całkowicie wchłonąć. I co najgorsza, okropnie mnie zapchał. Po żadnym innym kremie nie miałam wysypu krostek, Real Complete zawiódł mnie tutaj na całej linii.


Lioele dawał tak jak Skin79 wykończenie semi-matowe, które jednak nawet po nałożeniu pudru nie utrzymywało się długo i po kilku godzinach moja buzia zaczynała się lekko błyszczeć. Ponowne sięgnięcie po puder załatwiało sprawę  na kolejne parę godzin. Trwałość oceniam na kiepską – Lioele potrafi częściowo zniknąć z twarzy po kilku godzinach.

Natural Green faktycznie maskował zaczerwienienia. Gorgeous Purple z kolei nie dawał efektu jakiego się spodziewałam. Trochę rozjaśnił skórę, ale nie było żadnego efektu „wow”. Wydaje mi się wręcz, że poszarzał cerę… Z tych dwóch kremów wybieram właśnie zielony kolor – ma dobre krycie, koloryt skóry jest równy, świeży i zdrowy. Rozjaśnia tak samo dobrze jak fiolet, ale cera wygląda pod nim o wiele lepiej. 


POJEMNOŚCI I CENY

Kremy dostępne są w kilku pojemnościach:

®       Lioele Dollish Veil Vita ma 30ml i można kupić go już za około 50zł.

®       Missha M Perfect Cover występuje w wersjach 20 i 50ml. Ceny opakowania 20ml zaczynają się od ok. 28zł, 50ml to wydatek co najmniej 40zł.

®       Missha M Signature Real Complete można dostać w opakowaniach 20ml – tu ceny zaczynają się od ok. 30zł – i 45ml, za które musimy zapłacić co najmniej 60zł.

®       Skin79 Super + Triple Functions Hot Pink – za 40ml produktu zapłacimy przynajmniej 37zł. Istnieją również mniejsze pojemności: 25ml (ok. 29zł) i 15ml (za cenę ok. 26zł). Na aukcjach dostępne są małe opakowania po 5ml, często wysyłane po kilka na zasadzie próbek, pojedynczo w cenie ok. 10zł.

®       Skin79 Super + Triple Funtions Vital – tu 40ml kremu kosztuje od 45zł w górę. 15-mililitrowe opakowanie to koszt rzędu 32zł. Najmniejsza pojemność – 5ml – nie schodzi raczej poniżej 11zł. Nie spotkałam się z pojemnością 25ml.

(ceny podaję za Ebay.com)

Moim wyborem na okres zimowy będzie z całą pewnością Skin79 Hot Pink, później planuję przerzucić się na Vital tej samej firmy. Poważnie przemyślę również powrót do Misshy Perfect Cover. W międzyczasie chciałabym przetestować kilka kremów marki SkinFood. 

środa, 14 listopada 2012

Nowe żele peelingujące Joanna Naturia Body



Z notki prasowej Joanny:
NATURIA BODY ŻELE PEELINGUJĄCE - idealne połączenie oczyszczania i pielęgnacji

Idealnie gładka, miękka i jędrna skóra to marzenie każdej kobiety.
Niestety szczególnie jesienią nie jest łatwo utrzymać ją w idealnym stanie... Ciepłe i pełne słońca lato wysuszyło i uszkodziło płaszcz lipidowy, przez co skóra nie jest w stanie utrzymać odpowiedniego nawilżenia a jesienne zmiany temperatur oraz wiatr nie pomagają w optymalnej pielęgnacji skóry.
Jednak nic straconego - na ratunek przyjdą nowe żele peelingujące pod prysznic Naturia body.
Formuła tych kosmetyków łączy właściwości niezwykle pachnącego żelu pod prysznic oraz drobnego peelingu, dzięki czemu możemy stosować je codziennie w trakcie kąpieli. Specjalnie opracowane receptury zawierają drobinki ścierające, które usuwają martwe komórki naskórka, doskonale oczyszczają skórę oraz zapewniają lepsze wchłanianie balsamów czy maseł odżywczych.
Idealne połączenie żelu pod prysznic i peelingu pobudzi metabolizm naszej skóry wpływając na poprawę jędrności i elastyczności oraz zagwarantuje, iż stanie się ona aksamitnie miękka i delikatna.

Żele peelingujące Naturia body - podobnie jak inne kosmetyki z linii Naturia –zawierają naturalne ekstrakty owocowe, które pielęgnują skórę oraz dostarczają wielu cennych witamin i mikroelementów.
Żele dostępne są w 5 wariantach zapachowych:
• Aromatyczny arbuz
• Pobudzająca limonka
• Nawilżające algi morskie
• Zmysłowy imbir
• Relaksująca zielona herbata
Wypróbuj jeden z 5 nowych żeli peelingujących Naturia body i poczuj, jak apetyczne zapachy wprowadzą Cię w dobry nastrój na cały dzień, a Twoja skóra odzyskuje miękkość i witalność.

Ucieszyłam się na wieść o wprowadzeniu tych żeli do oferty - szykują się wspaniałe zapachy (ARBUZ! latem mogę jeść je tonami, jeśli żel będzie pachniał tak jak arbuz smakuje, to rozpłynę się w zachwycie), na plus zaliczam też to, czego nie było w przypadku peelingu myjącego, czyli dużo większą pojemność. 300ml to już nie byle co. 
Podejrzewam, że będzie delikatniejszy niż peeling myjący, bo jak można przeczytać, nada się do codziennego stosowania. Dla mnie nie jest to wada, bo i tak zawsze mam pod ręką peeling do zadań specjalnych, a ten być może będzie pełnił rolę kosmetyku 2 w 1 bez żadnych czasowych ograniczeń. Czas pokaże :)

***

W piątek powinnam pojawić się z postem na temat kremów BB. Tworzy się od kilku dni, ale nie mam czasu go dopieścić :). Na razie proszę o trzymanie kciuków w piątek po 13:00, mam pierwsze kolokwium z matematyki w tym semestrze i bardzo zależy mi na jego zaliczeniu. 

niedziela, 11 listopada 2012

Zwierzenia przyszłego inżyniera, czyli gdzie jestem, kiedy mnie nie ma


Jak dało się zauważyć, częstotliwość postów spadła. Wszystko dlatego, że wraz z nadejściem listopada moje studia nabrały tempa i czas wypełnił się obowiązkami edukacyjnymi – nie mogę pozwolić sobie już na kilka dni wolnych od projektów czy zwykłej nauki. Przyznam, że bardzo mi to odpowiada! W październiku nie robiłam praktycznie nic na uczelni, chodziłam tam dla samego chodzenia. Trochę mnie to nudziło i frustrowało, czułam, że stoję w miejscu. Teraz patrząc na listę rzeczy do zaliczenia czuję, że wreszcie coś zaczyna się dziać, a ja naprawdę rozwijam swoje umiejętności i pogłębiam wiedzę :)

Nadchodzący tydzień będzie bardzo intensywny, więc do regularnych postów wrócę prawdopodobnie dopiero w okolicach 19 listopada. Co nie oznacza oczywiście, że w ogóle nie będę pisać – aktualnie przygotowuję mały przegląd kremów BB oraz dwie recenzje. Jeśli wystarczy mi czasu, skrobnę co nieco o swojej kolekcji pomadek.

***

Wczoraj byłam w Galerii Krakowskiej, chcąc skorzystać z tzw. Przecennej Soboty. Niestety promocje były bardzo słabe, a sporo sklepów wychwalało na plakatach rabaty, jakie normalnie mają w ofercie. Ostatecznie nie kupiłam nic, co podlegało przecenie, ale i tak znalazłam coś, co podbiło moje serce:


Do domu wróciłam z tym przystojniakiem :) nie mogłam oprzeć się jego mordce!

środa, 7 listopada 2012

Myjący peeling do ciała Joanna Naturia

Dzisiejszy post poświęcam małemu, niepozornemu kosmetykowi, który okazał się mieć więcej zalet, niż myślałam na samym początku znajomości z nim. Zapraszam :)

Joanna, Naturia, Peeling myjący




SŁOWO OD PRODUCENTA

Peeling myjący o owocowym zapachu doskonale wygładza i odświeża ciało. Specjalnie dobrana receptura zawiera nawilżający ekstrakt owocowy (w zależności od wersji: z kiwi, pomarańczy, truskawki, porzeczki lub grapefruita) oraz drobinki ścierające, które usuwają zanieczyszczenia i martwe komórki naskórka.
Wspaniałe rezultaty: 
- oczyszczona i odświeżona skóra
- gładsza i milsza w dotyku
- przyjemnie pachnąca

OPAKOWANIE

W opakowaniu znajduje się 100ml produktu. Butelka jest więc mała, poręczna, zmieści się wszędzie – czy to na zapchanej kosmetykami półce, czy w podróżnej kosmetyczce. Dla mnie jest to jednak zbyt mała pojemność, wolałabym mieć wybór pomiędzy taką kieszonkową wersją, a pełnowymiarowym produktem (200-250 ml).
Plastik użyty do produkcji jest gruby i przezroczysty. Buteleczka stoi stabilnie. Klapka przy otworze jest dobrej jakości i nie odpada, nie trzeba siłować się z jej podważeniem, ale sama z siebie również się nie otworzy.
Nie ma problemów z wydobywaniem produktu z wnętrza, nawet jeśli została go mała ilość. Z kolei resztki, które osadziły się na ściankach, można ostatecznie wypłukać, gdyż klapka umocowana jest na zakrętce.
Szata graficzna kolorowa, estetyczna, przyjemna dla oka. Etykiety nie odklejają się i nie odbarwiają, nie wchodzi pod nie woda.
4.5/5



ZAPACH I KONSYSTENCJA

Do wyboru jest mnóstwo owocowych zapachów – w tym np. truskawka, pomarańcza, kiwi i gruszka, czyli dla każdego coś dobrego. Ja do testów wybrałam czarną porzeczkę. Po otwarciu buteleczki rzeczywiście wyczuwa się wyraźny i naturalny, słodki zapach tego owocu – w moim odczuciu bardzo przyjemny.
Woń obecna jest podczas całej aplikacji, ale mimo obietnic producenta – po jej zakończeniu nie utrzymuje się na skórze.

Konsystencja jest idealna! Bardziej przypomina krem niż żel, jaki spotyka się w wielu peelingach. Bardzo mi to odpowiada. Produkt świetnie rozprowadza się na ciele, nic nie spada, nie spływa, nie zbija się. Drobinki są małe, ale jest ich dużo – są gęsto upakowane i dobrze wyczuwalne podczas masażu.
4.5/5

Na zdjęciu widoczne są białe drobiny; czarne elementy służą funkcji dekoracyjnej. 

DZIAŁANIE

Przyznam, że preferuję gruboziarniste, porządne zdzieraki. Tutaj mamy do czynienia ze średnio ostrymi i małymi drobinami. Peeling nie usunie całości martwego naskórka w miejscach, gdzie skóra jest grubsza, nie ma również właściwości antycellulitowych czy ujędrniających. Ale też trzeba zwrócić uwagę na to, że producent niczego takiego nie obiecuje.

Peeling określa się jako myjący i rzeczywiście po użyciu czułam, że mam dobrze oczyszczoną, a dodatkowo wygładzoną i miękką skórę.

Jako jedyny peeling do ciała mi nie wystarczy – jest zbyt delikatny dla ud i brzucha, czyli tam, gdzie najczęściej stosuję tego typu produkty. Te części ciała jak najbardziej stają się gładsze – bo to nie jest tak, że nic z nimi nie robi! – po jego użyciu, ale mam świadomość, że potrzebują czegoś więcej, trochę większej mocy ;)

Na samym początku stosowałam ten peeling tylko na udach i brzuchu, i gdybym nierozważnie na tym poprzestała, moja ostateczna opinia nie byłaby aż tak pozytywna. Ale spróbowałam jego działania na całym ciele i okazało się, że to był strzał w dziesiątkę.

Najlepiej sprawdza się w miejscach bardziej wrażliwych – na piersiach, dekolcie czy szyi, których nie potraktowałabym obecnymi na mojej półce zdzierakami. Radzi sobie nieźle również  ze skórą na rękach i ramionach, chociaż i tutaj od czasu do czasu przyda się coś mocniejszego. Ten peeling ściera dobrze i daje namacalne efekty, ale w żadnym wypadku nie podrażnia.

Użyłam go także do twarzy i przyznam, że dał mi lepsze efekty niż dotychczas używane peelingi (a używam m.in. sławnego peelingu z Synergenu, tego niby „dla wrażliwców”)  – skóra była idealnie gładka i miękka; na mojej cerze raczej nie występują nierówności, ale tak naprawdę dopiero po tym peelingu odkryłam, jak jedwabiste mogą być moje policzki!

Nie udało mi się odnotować nawilżenia, o którym wspomina producent, ale i tak po każdym użyciu peelingu wklepuję w ciało kremy czy balsamy, więc taka opcja w peelingu ma dla mnie marginalne znaczenie.
8.5/10

SKŁAD


WYDAJNOŚĆ

Używany zgodnie z zaleceniem producenta, czyli 2-3 razy w tygodniu, peeling powinien wystarczyć nam na niecały miesiąc. Nie jest to spektakularny wynik, ale mała pojemność rządzi się swoimi prawami. Ilość produktu potrzebna do dokładnego umycia/speelingowania konkretnej części ciała jest porównywalna, jeśli nie mniejsza, z tą, z którą mamy do czynienia przy większych peelingach, więc nie w aplikacji tkwi problem. Po prostu trudno wyciągnąć z tak małej buteleczki coś więcej.
4.5/5

DOSTĘPNOŚĆ

Natury, mniejsze sieciowe drogerie, supermarkety. W Rossmannach brak. Przeciętnemu człowiekowi jest zwykle bliżej do Rossa (lub nawet dwóch), niż do marketu, stąd niższa ocena.
4/5

CENA

5-6zł. Uważam, że kwota nie jest wygórowana (chociaż jeśli mnie pamięć nie myli, a Wizaż nie oszukuje, kiedyś cena nie przekraczała 4zł). ‘’Pełnowymiarowe’’ peelingi – standardowo o pojemności 200ml – kosztują od 10zł w górę, więc ten plasuje się w dolnej granicy średniej.
5/5

SUMA PUNKTÓW: 31/35

Podsumowując: bardzo przyjemny produkt – nie tylko dla ciała, ale dla nosa i oka również. Prawdopodobnie zagości u mnie na dłużej, polubiłam sposób, w jaki „obchodzi się” z moją skórą. Mała rzecz, a cieszy :)


Oświadczam, że na moją ocenę nie miał wpływu fakt, iż otrzymałam produkt do testów. 

niedziela, 4 listopada 2012

Najlepszy partner dla rzęs: Colossal Volum' Express


Przedstawionego poniżej tuszu używam od dawna. Myślę, że minimum dwa i pół roku. Nie wiem, ile opakowań zużyłam – grunt, że mam zamiar zużyć ich jeszcze więcej! Moja przygoda z nim zaczęła się przypadkiem – najpierw kupiłam niewodoodporną wersję (tę z fioletowymi napisami) i byłam tak zadowolona, że gdy się skończyła, chciałam kupić kolejne opakowanie. Niestety trafiłam na jakąś wielką promocję i tym samym na puste półki; ostało się jedynie kilka tuszy w wersji wodoodpornej i chcąc nie chcąc włożyłam jeden do koszyka. Nie spodziewałam się, że ten zakup niejako z przymusu zamieni się w całkiem poważną relację ;)

Maybelline, Colossal Volum` Express Waterproof 


 

WEDŁUG PRODUCENTA
Żel zawarty w formule maskary Colossal zwiększa objętość, wielopoziomowa szczoteczka dokładnie rozczesuje i nadaje rzęsom pożądany kształt. Żadna inna maskara nie osiągnie takiego efektu - 7x większa objętość rzęs, a formuła z kolagenem wzmacnia rzęsy. Formuła ColoSSal Volum` Express i opatentowana budowa szczoteczki pogrubiają rzęsy bez pozostawiania grudek. Dzięki wodoodpornej formule wytrzyma każdą szaloną kąpiel w basenie.
[od wizaz.pl]

OPAKOWANIE

Kolor wyrazisty, żeby nie powiedzieć żarówiasty. Design elegancją nie grzeszy i trudno powiedzieć, czy mi się podoba, ale pewne jest, że w przepastnej kosmetyczce trudno ten tusz zgubić. Napisy jak widać ścierają się, ale po pierwsze, mój egzemplarz ma już grubo ponad pół roku i przebył niezliczoną ilość kilometrów w różnych warunkach, a po drugie, robią to całkiem ładnie – wydaje mi się, że takie gradientowe ścieranie wygląda lepiej niż odpadanie kawałków farby jak w przypadku niektórych produktów. Po tak długim czasie zarówno nazwę, jak i opis z tyłu nadal da się odczytać.

Samo opakowanie jest solidne. Dobrze się zakręca, dzięki zagłębieniu pod nakrętką trudno się umazać, jeśli nie trafimy szczoteczką do butelki, tylko obok. Nic złego się z nim nie dzieje, nigdzie nie pękło, nic nie odpadło.

Szczoteczka jest dość duża, o długich włoskach. Legendy mówią, że jest żółta, ale ja nawet po tylu miesiącach użytkowania nie jestem w stanie tego zweryfikować :)
Pojemność tuszu to 10ml.
4.5/5



ZAPACH, BARWA, KONSYSTENCJA

Zapach można poczuć, kiedy przysuniemy szczoteczkę do nosa. To trudna do określenia woń kosmetyczna, ale tak delikatna, że wspominam tu o niej jedynie z przyzwoitości.

Kolor czarny. Jest to typowa, zwyczajna czerń, nie ma się nad nią co rozwodzić. Na rzęsach na pewno nie będzie ani szara, ani niewiarygodnie głęboko czarna.

Konsystencja – na początku dość rzadka, przez pierwsze dni można zrobić sobie krzywdę zbyt dynamicznym prowadzeniem szczoteczki, ale szybko się „dostosowuje”. Potem jest tylko lepiej. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że nawet mimo upływu terminu ważności tusz nadal idealnie nadaje się do malowania. Nie zasechł i nie potrzebuje reanimacji w postaci zanurzania szczoteczki we wrzątku. Owszem, jest dość gęsty, ale cały czas sprawdza się dobrze i nie skleja rzęs.
5/5


DZIAŁANIE

Nakładanie wymaga wprawy. Szczoteczką trudno operować w kąciku oka, a dolne rzęsy należy traktować ze szczególną ostrożnością, inaczej dostaniemy ciemny cień na dolnej powiece gratis. Mimo to za każdym razem aplikacja sprawia mi przyjemność :) Lubię to, jak tuszem można korygować kierunek ułożenia rzęs.

Tusz fantastycznie pogrubia (ale raczej nie do 7 razy, jak sugeruje producent) i wydłuża rzęsy. Nie tworzy grudek, chyba że się naprawdę BARDZO się o to postaramy. Mi się „udawało” czasami grudki uzyskać, ale stawało się to dopiero po nałożeniu przesadnej liczby warstw. Rzęs nie sklei choćby nie wiem, co.
Nie kruszy się, nie ściera. Zasycha szybko i nie trzeba się martwić, że rzęsy odbiją się nam na policzkach. Ale! Nie polecam kichać zaraz po aplikacji ;)

Trzyma się naprawdę długo. Owszem, po 8-9 godzinach nie będzie dawał efektu identycznego jak minutę po nałożeniu, ale nadal znakomicie podkreśli oko. Całonocne imprezy nie są mu straszne.

I rzeczywiście jest wodoodporny. Można bez strachu wyjść z nim na deszcz czy śnieg, a nawet na basen. Grunt to nie przecierać oczu, póki są wilgotne. Ulewy może nie przetrwa bez szwanku, ale z całą pewnością nie spłynie nam z twarzy strużkami.

Zmyć go trudno. Dobra dwufazówka daje sobie radę, ale żeby rzęsy dokładnie oczyścić, potrzeba trochę czasu. Z drugiej strony – ilość nakładanego przeze mnie tuszu jest spora, przy jednej warstwie nie powinien sprawiać problemów.

W przypadku tuszu najlepszym świadectwem jego działania są zdjęcia:


Przed nakładaniem tuszu dość długo posługiwałam się szczoteczką do rozczesywania rzęs, która dawała jeszcze lepsze efekty. Niestety zgubiłam ją i do tej pory nie zdążyłam zaopatrzyć się w nową. Powyższe zdjęcia pokazują więc efekty stosowania dość starego tuszu bez wcześniejszego rozczesania rzęs - według mnie, nadal bardzo dobre.
Góra, lewa: bez tuszu.
Góra, prawa: jedna warstwa
Dół, lewa: dwie warstwy
Dół, prawa: szaleństwa panny Cassidy, czyli już nawet nie liczę. 

Poczekajcie, niech no otworzę kolejne opakowanie!
15/15

SKŁAD

Brak informacji.

WYDAJNOŚĆ


Termin przydatności do użycia producent określa jako 6 miesięcy od otwarcia. Otóż nie da się wykorzystać całego tuszu w ciągu tego czasu. Maluję rzęsy bardzo mocno, a tusz jest dla mnie podstawowym – czytaj: najczęściej nakładanym – kosmetykiem do makijażu, więc siłą rzeczy jego zużycie plasuje się u mnie na wysokim poziomie. I mimo iż podczas wakacji używałam go rzadziej, łączny czas regularnego użytkowania wynosi w tym momencie co najmniej pięć miesięcy, a do dna wciąż jest jeszcze kawałek.
5/5

DOSTĘPNOŚĆ

Tusz znajdziemy w większości drogerii. Mimo, że Maybelline ciągle dokłada nowe rodzaje, ten, chociaż premierę miał dawno, nadal jest dostępny w ich szafach.
5/5

CENA

Ok. 28zł. Często można spotkać go w promocji, dla mnie jednak nawet standardowa kwota w stosunku do jakości i wydajności jest bardzo atrakcyjna. To, że nie zawsze mnie na niego stać - jest zupełnie inną kwestią ;) 
5/5

SUMA PUNKTÓW: 34.5/35


Ocena w przypadku tego tuszu była jedynie formalnością :) jak ulubieniec, to ulubieniec!
Jak widać w kolejce czeka na mnie jeszcze jeden nieotwarty egzemplarz, więc mam przed sobą kolejne miesiące zabawy z Colossalem. Mam nadzieję, że mimo kolejnych tuszowych nowości od Maybelline, ten nie zostanie wycofany. Chociaż czytałam o wielu tańszych tuszach zachwalanych tak samo, jak nie bardziej, przez blogerki, nie mam ochoty zdradzać swojego ulubieńca. Owszem, próbować zawsze można, ciekawi mnie na przykład żywa legenda, czyli 2000 Calorie od Max Factor, czy tusze Essence, ale na razie - kontynuuję związek z tym. 

piątek, 2 listopada 2012

Nie polecam: Soraya, 10 minut na perfekcyjnie oczyszczenie

źródło: soraya.pl

Producent rzekł: 
 Jeśli Twoja cera wymaga szybkiego i bardzo skutecznego oczyszczenia, chcesz zredukować niedoskonałości, pozbyć się zanieczyszczeń i nadmiaru sebum, glinkowa maseczka sprawdzi się doskonale. Zaraz po użyciu cera staje się matowa i świeża.

O maseczce przeczytałam w jednym w kobiecych czasopism. Doprawdy, nie wiem, co mnie podkusiło, aby ją kupić, bo NIGDY nie sugeruję się opisami czy recenzjami zawartymi w prasie – większość z nich to pic na wodę. Wolę poczekać na opinie blogerek czy wizażanek. 

Nie. Uparta jak koza, usłyszałam, że coś takiego jest, zachciało mi się wypróbować i nie przeczytawszy żadnej opinii polazłam go sklepu i wrzuciłam maseczkę do koszyka. Cholera, już wtedy czułam, że będą cyrki i wcale nie będę zadowolona.

W opakowaniu są dwie saszetki. Dobre i to – można wykorzystać maseczkę dwa razy, nie pozostawiając drugiej części na pożarcie bakteriom, jak to czasem bywa, gdy maski jest za dużo na pojedyncze zużycie.
Inna sprawa, że saszetki otwierają się upierdliwie. Jak zresztą widać na zdjęciu – próba oderwania kawałka plastiku w miejscu, gdzie jest to nakazane, kończy się oderwaniem kawałka, który daje dziurkę o przekroju, powiedzmy, prawie milimetra. Nie chciałam wracać do pokoju po nożyczki, więc tak to zostało. I dobrze, niech wszyscy zobaczą – nie lubię użerania się z opakowaniami, i wydaje mi się, że wiele osób podziela tę niechęć.




Za pierwszym razem tuż po położeniu maseczki poczułam mocne pieczenie. Zmyłam ją natychmiast, ale postanowiłam dać jeszcze jedną szansę. Za drugim razem było już lepiej, pieczenie było, ale delikatne i krótkotrwałe. Niektóre kosmetyki tak na mnie działają, że mimo iż dobre, to podczas pierwszych aplikacji moja skóra się krzywi, a potem jest już ok - nawet mój ulubiony krem został tak przywitany, więc nie martwiłam się specjalnie.

Po 10 minutach czas na zmycie. Całe szczęście, twarz nie była zaczerwieniona. Problem w tym, że nie była również ani gładka, ani oczyszczona. Matowa, świeża? A gdzie tam. Za to tak szorstka, jakiej nie czułam od lat. Kurde mol, cóż się stało z moją zwykle gładką cerą? Nawet krem nie od razu pomógł. Czy ja płaciłam za to, że poczuć organoleptycznie teksturę powierzchni Księżyca?

Co gorsza, po maseczce na policzkach wyskoczyło mi kilka całkiem sporych niespodzianek. Noż!… na policzkach, zwykle nieskazitelnych, bo mam cerę z przetłuszczającą się strefą T (na czole też parę się pojawiło, na szczęście mniejszych). 

Mało co jest w stanie mnie zapchać czy uczulić. Fakt, jedyne co mi szkodzi to niedokładny demakijaż twarzy (i mycie jej po tym w zimnej wodzie – ale nie narażam na to skóry od kiedy wiem, że się buntuje właśnie z tego powodu), ale nie w takim stopniu! Mogę sobie kłaść na skórę wszystko, a ona to dzielnie zniesie. Tego nie zniosła - sprawa jest poważna.

Opakowanie niestety zostawiłam w Krakowie, a Internet nie pomaga, więc nie mogę wkleić składu. Producent przebąkuje coś o ekstrakcie z zielonych alg - może te księżycowe góry to jego sprawka. Inna rzecz, że brak jakichkolwiek obiecanych efektów skłania mnie raczej do nazwania produktu bublem, niż mnie alergikiem. 


czwartek, 1 listopada 2012

Pan z nami nie piecze - wypraszamy cukier z kuchni cz.2

źródło: encyklopedia-ciazy.pl


Ulubionym odpowiednikiem cukru dla osób obsesyjnie odchudzających się jest aspartam używany w formie słodziku (także we wszelkich napojach typu light i gumie do żucia). Otóż jedyną zaletą aspartamu jest jego zerowa kaloryczność. Koniec! Nie ma więcej dobrego! Aspartam może przyczynić się do powstania guzów mózgu, cukrzycy, epilepsji, choroby Parkinsona i Alzheimera. Jeśli wasz organizm buntuje się bólem brzucha po żuciu gumy, to winowajcą także jest aspartam. 

Oczywiście – wszystko zależy od organizmu konkretnego człowieka i spożywanej dawki. Jedna guma do żucia dziennie nie powinna nikogo zabić, i nie każdy zażywający aspartam zachoruje. 
Pewne jest jednak, że długotrwałe przyjmowanie aspartamu nie przyniesie niczego pozytywnego. Nawet przy braku krótkotrwałych skutków ubocznych – typu ból/zawroty głowy, nudności, bezsenność – nie warto ryzykować swojej przyszłości i zdrowia dla ograniczenia kalorii… Czy to słodzenie napojów, czy deserów, aspartam jest rozwiązaniem gorszym niż cukier i choćby smakował jak posiłek bogów, zwyczajnie nie ma sensu go wybierać.



Coraz większą popularnością cieszy się cukier brzozowy, czyli ksylitol. Jest bakteriobójczy, przeciwdziała próchnicy, wzmacnia układ odpornościowy i ma 240kcal/100g. Jego indeks glikemiczy jest czternastokrotnie niższy niż cukru, więc nie powoduje nagłych skoków poziomu cukru we krwi i szybkiego uczucia głodu po posiłku, który go zawiera. W dodatku jest nieco słodszy niż sacharoza, więc do słodzenia można użyć go mniej. Różnica w smaku jest wyczuwalna podczas próbowania go bez dodatków, w ciastach znika; nie zmienia swoich właściwości w wysokich temperaturach, więc do pieczenia nadaje się idealnie. 

Kosztuje od 11zł w sieci do nawet 22zł stacjonarnie za 250g. Jest to dość dużo i na dłuższą metę wielbicieli domowych słodyczy może finansowo wykończyć. Poza tym, zaleca się spożywać nie więcej niż 15g ksylitolu dziennie i wprowadzać go do diety stopniowo, gdyż może wywołać biegunkę. Na pewno nie da się przygotować na samym ksylitolu urodzinowego czy świątecznego menu, ale pojedyncze desery jak najbardziej.

źródło: marketplayground.com

Triumfy ostatnio święci stewia i nic dziwnego – tabletki i proszek produkowane z tej rośliny praktycznie nie mają kalorii i są przy tym bardzo słodkie – jedna łyżeczka stewii słodzi jak trzy łyżeczki cukru. Dodatkowo stewia łagodzi dolegliwości trawienne i obniża ciśnienie krwi. 

Można ją hodować we własnym domu - w sieci znajduje się mnóstwo miejsc, które oferują sadzonki, a pielęgnacja rośliny nie powinna sprawić problemów (nie będę się rozwodzić na wymaganiami glebowymi stewii, takie informacje znajdują się zwykle na stronach sklepów - ale na pewno nie są to warunki egzotyczne).

Stewia ma jednak nieco inne właściwości niż cukier: nie należy przygotowywać na niej ciast na bazie drożdży, gdyż po prostu nie urosną. 
Smak również różni się od tego, do jakiego przyzwyczaiła nas sacharoza - w niektórych rodzajach stewii można wyczuć nutę goryczy. Jej nasilenie zależy od proporcji glikozydów w liściach (najistotniejsze to Steviozyd i Rebaudiozyd-A, z czego pierwszy jest odpowiedzialny za gorzki posmak); hodującym stewię zaleca się zbieranie liści w okresie wczesnojesiennym, kiedy to są najsłodsze.

Stewię można dostać w postaci tabletek lub pudru. W kuchni sprawdzi się puder - ten można dostać w cenie 15 (Internet) - 22zł  (stacjonarnie) za 150g. Warto jednak zauważyć, że puder jest lekki i mimo małej wagi jest go stosunkowo dużo. 

Tak ksylitol, jak i stewia polecane są dla diabetyków.

Cieszę się, że zdrowe substytuty cukru stają się w Polsce coraz bardziej powszechne – stewię można kupić w każdym sklepie z żywnością ekologiczną, a ksylitol nawet w supermarketach. Na rynek trafia coraz więcej produktów słodzonych tymi produktami. Na pewno upłynie dużo czasu, zanim biały cukier stanie się "jednym z wielu", zamiast "głównym" słodzikiem, ale przyszłość zaczyna rysować się w jaśniejszych barwach.

***

Ostatnio zainwestowałam w syrop z agawy. Nie sądzę jednak, abym w najwyższym czasie używała go do pieczenia. Syrop jest rzadki – o wiele rzadszy od miodu – stąd mój niepokój, że mógłby zepsuć konsystencję ciasta, która, aby ciasto się udało, powinna mieć konkretne stężenie. Syropu zamierzam na razie używać np. do polewania naleśników czy pancake’ów (zamiast syropu klonowego ;)) i w tzw. międzyczasie szukać przepisów biorących pod uwagę ciekły stan tego produktu. Kilka już znam, ale w chwili obecnej czekają w dość długiej kolejce do realizacji. Dlatego, póki nie jestem pewna, co i jak, na razie nie dołączam syropu z agawy do listy kuchennych zamienników cukru. Niewątpliwie w przyszłości napiszę o niej więcej :)