czwartek, 30 sierpnia 2012

Haul i nowy trening


Dziś post podwójny - o ostatnich kosmetycznych zakupach i nowym SHAPE z treningiem Ewy Chodakowskiej.



1. Under Twenty, Anti!Acne intense, aktywny tonik głęboko oczyszczający - ten tonik, jak zresztą cała seria A!A był u mnie obecny długi czas. Ostatnio zdenkowałam inny, z którego zrezygnowała moja mama i o którym opinia też się pojawi - i postanowiłam wrócić do tego i sprawdzić, jak po przerwie zareaguje na niego moja cera.

2. Maść cynkowa - ponoć najlepsza na niemiłe niespodzianki, jakie może sprawiać skóra.

3. Eveline, Slim Extreme 3D, seru modelujące pośladki Push-Up - ćwiczeniom zawsze przyda się wspomaganie, a produkty z serii SE3D nigdy mnie nie zawiodły; chociaż podchodzę do tego kosmetyku po raz pierwszy, wierzę, że da efekty :)

4. Ziaja, maska oczyszczająca z glinką szarą - stały bywalec łazienkowej półki.

5. Carmex, klasyczny w słoiczku. Wykończony niedawno Carmex w tubce wydał mi się zbyt mały i teraz przerzuciłam się na ten. Dopiero w domu zorientowałam się, że składy obu produktów różnią się od siebie (w słoiczku nie znajdziemy m.in. filtra UV), ale działa tak samo dobrze.

6. Miss Sporty, Flower Power, cień do powiek, 127 Sand Francisco. Ten cień chodził za mną od bardzo dawna i w końcu wrzuciłam go do koszyka. Pigmentacja jest średnia, ale mam nadzieję, że z bazą będzie spisywała się lepiej. Ładny kolor (jaśniejszy niż na zdjęciu - trudno go uchwycić, to jasny beż) i wykończenie (delikatne rozświetlające drobinki) są tego warte.

7. Celia, Nawilżająca pomadka-błyszczyk, numer 509 - moja druga w kolekcji. Pomadki Celii należą zdecydowanie do moich ulubionych, chociaż mają jedną wadę - stosunkowo szybko znikają z ust. Ale za cenę niecałych 10 złotych można im to wybaczyć.


8. Nivea, Q10 PLUS, ujędrniające serum antycellulitowe - po recenzji Mary zdecydowałam się trzymać rękę na pulsie i jak najszybciej zainwestować w jeden z produktów z antycellulitowej serii. Miałam szczęście - w Naturze akurat trwa promocja i cała seria Q10 jest 50% tańsza. Mimo iż cellulit nie dokucza mi za bardzo, przy dobrym "uszczypaniu" go widać - więc drobna pomoc kosmetyczna na pewno się przyda.


A teraz przejdźmy to drugiej części posta:


Tak - mam! Mam i


UWIELBIAM UWIELBIAM UWIELBIAM! :)

Nigdy nie czułam się tak cudownie po ćwiczeniach.

Sam trening jest ciekawszy niż Killer i bardziej dynamiczny. Męczący chyba podobnie, choć w zupełnie inny sposób - kto zrobi oba, pewnie domyśli się, w czym rzecz. W każdym razie minuty lecą w mgnieniu oka, nie ma się nawet czasu, żeby spojrzeć na zegar na odtwarzaczu DVD.

Ewa przechodzi samą siebie! Obserwując ją mam podwójną motywację - nie dość, że potrafi powiedzieć sporo miłych rzeczy, to widzę, że i ją ćwiczenia męczą i nie jestem aż takim słabeuszem, za jakiego cały czas się uważam ;) a przyznam, że widząc na okładce napis "trening dla zaawansowanych" i oddychając już ciężej po pierwszej rundzie, myślałam, że nie dam rady. Ale udało się - chociaż momentami z tempem mniejszym niż to Ewy.

Po treningu czułam się jak nowo narodzona. Zmęczona, owszem, ale szczęśliwa :) Następna sesja w sobotę/niedzielę.

Pozdrawiam,


piątek, 17 sierpnia 2012

Skillowana, czyli podsumowanie ćwiczeń


Postanowiłam na razie nie dodawać żadnych swoich zdjęć - czeka mnie jeszcze bardzo dużo pracy nad sylwetką, więc póki co nie będę straszyć sobą blogosfery :)

Uprzedzam - żaden ze mnie ekspert fitnessu, mogę popełniać błędy i nawet nie zdawać sobie z tego sprawy. Poniższy tekst nie jest w żadnym wypadku wyrocznią, jak należy ćwiczyć.

WSTĘP:

Ćwiczenia zaczęłam 6 lipca jako chude dziecię ważące 52,5 kg przy wzroście 171cm. Moja sylwetka nie miała kształtu - zaokrąglenia pojawiały się nie tam, gdzie trzeba, tj. biustu było niewiele (taka moja uroda, waga nie ma nic do tego), kapryśny brzuch i zero tyłka.
Brzuch był flakiem, nie miałam żadnych mięśni, wystarczył liść sałaty i już widać było po lekkim zaokrągleniu, że coś jadłam. To był mój największy problem i jeszcze zanim dorwałam killera, wiedziałam, że będę pracować nad nim w ciągu wakacji.
Nieco mniejszym problemem były nogi - szczupłe, ale mało ujędrnione, z dość grubymi jak na ich ogólny wygląd udami.

CZĘSTOTLIWOŚĆ:

Na początku zdarzało mi się ćwiczyć nawet 4 razy w tygodniu, potem przeszłam do 3 razy z innymi, lżejszymi ćwiczeniami w pozostałe dni. Mimo że przed rozpoczęciem ćwiczeń moja aktywność fizyczna ograniczała się do cotygodniowych zajęć wf-u i codziennego cztero- bądź ośmiokilometrowego spaceru na uczelnię i z powrotem, dałam radę już za pierwszym razem zrobić cały program, tyle że oczywiście część ćwiczeń wykonywałam w wersji łatwiejszej.

Szczerze powiem, że wersja łatwiejsza ćwiczeń towarzyszy mi do dzisiaj, w pozycji pompki zwykle przechodzę tam, gdzie trzeba skoczyć lub biegać, choć zdarza mi się wykonać i ten cięższy wariant. Nic na siłę - to sobie powtarzam. Nawet jeśli zamiast czterech tygodni do wymarzonej sylwetki będę potrzebowała ośmiu, to jestem na to gotowa.

DIETA:

Jadłam to, co lubię - twaróg, owoce, płatki zbożowe z mlekiem, jajka, nie gardziłam pieczywem (raczej ciemnym), na obiad różnie, bo tu nie miałam władzy nad tym, co będzie podane: zwykle albo zupa, albo mięso. Do picia zielona herbata lub mięta. Ze słodyczy tylko lody, od reszty się odzwyczaiłam i nawet nie zauważyłam ich braku. Od czasu do czasu zdarzały mi się grzeszki: ciasto, popcorn, kebab ;)
Nie liczyłam kalorii, najważniejsze było to, aby nie być głodnym, więc siłą rzeczy czasami zjadałam za dużo, czasem za mało. Zarzuciłam zasadę niejedzenia po 18. - wstając ok. 10 rano, po prostu niemożliwym jest mieć ostatni posiłek po ośmiu godzinach od śniadania. Zdarzało mi się jeść o 20, momentami nawet przed 21.
Jeśli chodzi o posiłki "treningowe", bywało różnie - przez pierwsze dni ćwiczyłam wieczorem, potem rano po śniadaniu, w końcu trafiłam na informację, jakoby najzdrowiej jest ćwiczyć rano przed jakimkolwiek posiłkiem. Kiedy więc wstawałam rano i nie czułam, że za chwilę będę głodna, zaczynałam ćwiczyć, w innych wypadkach przygotowywałam sobie twarożek z jogurtem naturalnym i po nim odczekiwałam godzinę na trening. Co z tego wynikło, napiszę niżej.
Aby podtrzymać szybkość metabolizmu podbitego przez ćwiczenia, miałam w pamięci treść tej tabelki:


EFEKTY

Wygląd brzucha poprawił się po pierwszym tygodniu, mięśnie zaczęły rysować się po drugim. Jeśli chodzi o wymiary - nie mierzyłam obwodu ud czy bioder: o tym pierwszym nie pomyślałam, wielkość tych drugich jest mi obojętna, ważne, aby były ładne :)

Dobra, teraz liczby, co by nie przedłużać:

waga: - 2,5 kg

Dość ciekawym doświadczeniem jest, gdy po wieczorze objadania się rogalikami i bułeczkami z dżemem produkcji firmy ja&mama, po treningu następnego dnia rano z ciekawości wchodzisz na wagę i widzisz liczbę 49,8. Drugim, raczej niemiłym, doświadczeniem jest, gdy uświadamiasz sobie, że tłuszcz, który zniknął, nie zniknął wcale z brzucha, ale z biustu. I mimo że obwód biustu pozostaje ten sam, to piersi jakoś mizerniej wyglądają.

Z 52,5 kg do 50kg (około, moja waga trochę się waha) zeszłam bardzo szybko, bo po około trzech tygodniach, i potem nie chudłam już więcej - dlatego dzisiejszy wynik bardzo mnie zaskoczył i przyznam, że zmartwił. Przyrost masy mięśniowej widzę - na nogach i na brzuchu; nie jest to dużo i zdaję sobie sprawę, że ta masa nie zrekompensowałaby zmniejszającej się tkanki tłuszczowej, ale nie spodziewałam się takiego wyniku.

Oczywiście, nie ma co się dziwić - sam tytuł płyty sugeruje, że tu chodzi o "spalanie", dopiero potem o "modelowanie". Jeśli zdarzy mi się przytyć, to wiem, że będę miała na półce znakomite antidotum.

talia: -1,5cm

Liczyłam na więcej, ale niestety z mojej budowy ciała nie da się więcej wycisnąć. 66cm to minimum, jakie mogę mieć.

Brzuch wygląda dużo lepiej i jestem naprawdę zadowolona z efektów, chociaż wiem, że nie mogę przestać nad nim pracować - do ideału brakuje mi sporo, nawet, jeśli nie pragnę mieć takich mięśni jak Ewa. Na pewno muszę skupić się bardziej na dolnej części brzucha, której tłuszczyk jest bardzo do mnie przywiązany i nie chce zniknąć mimo mojego wysiłku.

Pupa - marzenie! W końcu mam pośladki, a nie dwa płaskie płaty mięsa ;) Mimo spadku wagi, co wcześniej kończyło się bólem przy dłuższym siedzeniu, teraz nie mam tego problemu. Tej części ciała nie mam już nic do zarzucenia, wygląda pięknie.

Jedyne, co nie do końca wyszło, to uda - te będę musiała ćwiczyć inaczej, bo ich wygląd niedużo się zmienił, wewnętrzna strona nadal wygląda, jak kiedyś. Cóż, Ewa nie obiecywała szczupłych nóg :)

CO TERAZ?

Obecnie szukam ćwiczeń, które uruchomią mięśnie moich ud i takich na dolną część brzucha. Pewnie zdarzy mi się włączyć jeszcze płytę kupioną w Naturze, o której pisałam tutaj, ale na niej nie poprzestanę.

Ograniczę częstotliwość Killera do dwóch razy w tygodniu.

MUSZĘ zacząć więcej jeść, bo przy takiej wadze moje piersi długo nie pociągną, a mięśnie muszą się na czymś budować :) zacznę wrzucać w siebie więcej mięsa i warzyw.

Planuję dorwać Skalpel; słyszałam także, że we wrześniowym Shape ma ukazać się kolejna płyta, więc zacznę się za nim rozglądać.

Pozdrawiam :)   

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Trochę prywaty

Jak można zauważyć, od jakiegoś czasu język na blogu się zmienił. Ale zmieniła się też tematyka blogu.


Lolita Fashion nadal jest częścią mojego życia, ale podchodzę do niej z większym dystansem. Na co dzień wolę zarzucić na siebie coś bardziej praktycznego - sukienkę, która ładnie wygląda bez halki, wygodne buty, bluzkę, która odsłoni tyle, ile zechcę i nie będzie krępowała ruchów. Nadal z wielkim zaangażowaniem śledzę nowości, czytam EGL i oglądam stylizacje na daily_lolita. Wydaje się jednak, że wyrosłam z typowego loliciego stylu. Lubię wyglądać dziewczęco i delikatnie, ale mimo wszystko także czuć się wygodnie. Założyć wszystkie ubrania w ciągu paru minut, nie martwiąc się później cały czas, czy dobrze leżą, czy rąbek spódnicy gdzieś się nie podwinął, i czy halka nie wystaje lub nie opadła. 

Na stylizacje fantastycznie się patrzy, ale jednak w codziennym życiu u mnie się nie sprawdzają. A specjalne okazje zdarzają się zbyt rzadko, i zbyt rzadko dają przyzwolenie na ubranie się w tym stylu. 

Pieniądze, jakie idą na sukienki, buty, bluzki, akcesoria, są w tym momencie dla mnie zbyt duże - przy odrobinie szczęścia mogę ubrać się za 100-150zł od stóp do głów w sieciówkach czy polskich sklepach internetowych i nadal dobrze, elegancko, dziewczęco (lub nie - zależy od nastroju) wyglądać - i mimo wszystko nie być klonem wtapiającym się w tłum. Chcieć, to móc! Tymczasem lolici strój wymaga większych nakładów pieniężnych, co w połączeniu z częstotliwością jego noszenia (w moim przypadku) jest pozbawione sensu. 

Być może, kiedy zacznę zarabiać, w szafie pojawią się ładne lolicie sukienki. Aczkolwiek póki co, na mojej liście życzeń są pozycje typowo nie-ubraniowe. I mam nadzieję spełnić jedną z nich do końca września :)

Kończąc ten przydługi wywód - nie zostawiam lolity całkowicie. Moja garderoba nadal zawiera parę lolicich ciuchów, zamierzam inkorporować w codzienny styl lolicie elementy, ba - nawet czasem pisać o tej modzie.  Lecz gdybym miała wybrać nową sukienkę, zdecydowałabym się na tę po prawej, lewą zostawiając młodszym i/lub bardziej zdeterminowanym koleżankom. 

źródło: hellolace.net
Pisać będę po polsku, lub po polsku i angielsku. Na pewno przydało by się dokończyć cykl wpisów o obchodach 100. rocznicy zatonięcia Titanica - a że jest rozpoczęty po angielsku, to i wypadałoby go w tym języku zakończyć. Poza tym zgodnie z uwagą na początku życia blogu - ćwiczeń nigdy zbyt dużo :)

Jeśli chodzi o życie codzienne:

- nadal ćwiczę :) co prawda weekend spędziłam na wypełnianiu żołądka różnymi potrawami u mojego mężczyzny, który wytrwale acz nie do końca owocnie mnie tuczy, ale już dziś rano dałam sobie niezły wycisk killerem. 4 tygodnie już minęły, więc niedługo zrobię podsumowanie, ale na pewno nie zamierzam odpuścić sobie codziennej dawki porządnego ruchu!

źródło:  rippedfitness.org
Wbrew pozorom to chyba nie mięśnie brzucha są mi najbardziej wdzięczne - moje kapryśne serducho, przyzwyczajane do dużego wysiłku, czuje się jeszcze lepiej :)



- nadal nadrabiam zaległości książkowe; kupka papieru, którą pokazywałam na początku lipca zdecydowanie się zmniejszyła, ale nadal jest wystarczająco duża, bym martwiła się o jej przyszłość... 


Obecnie czytam Titanic Lives, książkę, którą kupiłam w Londynie podczas niezapomnianego tytanicznego rajdu rocznicowego ;) i mimo że jest pierwszą książką o Titanicu, która potrafi mnie zanudzić, zawiera mnóstwo przydatnych informacji i na pewno stanowi ciekawą pozycję pośród innych na mojej półce. Więcej w niej ogólnych zagadnień historycznych niż faktów o statku, ale z drugiej strony te znajdują się w innych tytułach, które już mam.

- a nie mam czasu na czytanie, bo... cóż, szykuje mi się bitwa stulecia, czyli kampania wrześniowa. Z matematyki. Toteż siedzę i trzaskam zadania. Moim najlepszym przyjacielem na miesiąc sierpień ogłoszony został pan WolframAlpha

źródło: kwejk.pl


Mam nadzieję, że uda mi się z powodzeniem zakończyć wakacje: z pełnym portfelem, twardym brzuchem, przeczytanymi książkami i gotowa do napisania egzaminu. Trzymajcie kciuki!

***

Naleśniki ze zdjęcia z samej góry zrobiłam według przepisu z tej strony, zamieniając truskawki na banany i jabłka, a cukier - na odrobinę miodu. Nie wyglądają tak ładnie, jak w przepisie, ale to był mój pierwszy raz.  Pychota!