poniedziałek, 31 grudnia 2012

Rok 2012 w Lolita Fashion

Mimo iż wyprzedałam większość swojej loliciej szafy, a w pozostałościach chodzę od wielkiego dzwonu, nie przestałam śledzić nowości, jakie pojawiają się na rynku Lolita Fashion. Z okazji kończącego się roku 2012 postanowiłam zrobić krótkie podsumowanie i wybrać najlepsze moim zdaniem serie, jakie pokazali projektanci w ciągu ostatnich 12 miesięcy.

Innocent World reaktywował popularny motyw karuzeli w Merry-go-Around. Najmocniejszym punktem serii jest moim zdaniem JSK (i tak będzie na dobrą sprawę przy większości wymienionych modeli). Merry-go-Around to nienachalny, delikatny print karuzelowych koników. Klasyczne wersje kolorystyczne i nieprzekombinowane kroje dopełniają obrazu słodkiej, ale eleganckiej sukienki.


Drugą ulubioną propozycją firmy jest Bambi. Chociaż motyw jelonków nie należy do moich ulubionych, ta seria zupełnie mnie urzekła. Kolory, krój, print – wszystko idealnie się komponuje. Nie ma tu niczego niepotrzebnego.


Jeśli chodzi o Baby, the Stars Shine Bright, wybór był trudny. Wiele ich projektów przypadło mi do gustu, wahałam się między pięcioma czy sześcioma seriami. Część ostatecznie odpadła, nie byłam do nich przekonana w stu procentach, ale utrzymany poziom był wysoki. Wybrałam trzy serie – być może nieidealne, ale mające w sobie „to coś”.

Pierwszą jest opisywana przeze mnie wcześniej My Little Red Riding Hood. Mimo że mam lekkie obiekcje co do designu kokard, print i kolorystyka stawiają całość w bardzo pozytywnym świetle.



Uwagę przykuł też Quintet of Fairies. Chociaż trochę blady i niewyraźny, bardzo mocno mnie do siebie przyciągał. Lubię motywy muzyczne, ale ostatnim dobrym przykładem takiegoż był zeszłoroczny Dance of the Black Cats tej samej firmy. I chociaż wzór był w tamtym przypadku lepszy, to kroje QoF podobają mi się bardziej.



Piękna jest i Queen of Snow. Baśniowa, zimowa, wyrazista, "księżniczkowa".



Angelic Pretty miało moim zdaniem zły rok. Większość serii sugerowała brak pomysłów, zewsząd sypały się komentarze, że AP zjada własny ogon, bo (nieudolnie) powtarza sprawdzone motywy, albo że trafia kulą w płot oryginalnymi, ale brzydkimi bądź dziecinnymi, jeśli nie dziecięcymi, printami. Trudno było wybrać cokolwiek, bo mało co mnie zachwyciło…

Cat Tea Party można porównać do piosenki z radia. Nic szczególnego, ale jest tak skomponowana, że włazi do głowy i wyjść nie chce. Ta seria jest tak absurdalna, że trudno o niej zapomnieć i chociaż nigdy w życiu bym nie założyła sukienki z tym printem, to gapię się na poniższe kociaki z niepokojącą fascynacją. Sukienka przypomina coś, co łatwo można by znaleźć w szafie Dolores Umbridge. Obie są charakterystyczne…



Glorię wybrałam, ponieważ jest to coś nowego u AP, stroniącego od religijnych symboli. To jeden z najmocniejszych punktów tegorocznej oferty Angelic Pretty. Całość nadruku nie ma większego sensu - Japończycy podchodzą do kwestii krzyży na swój sposób - ale jest ciekawa i estetyczna.

źródło
Mary Magdalene wyszła ze swoim pierwszym printem, Perfume Bottle, i trzeba przyznać, że był to debiut udany. Chociaż motyw nie jest nowy, to został przedstawiony estetycznie w oprawie klasyki o świeżej kolorystyce – strzał w dziesiątkę!



Victorian Maiden z kolei przedstawiła nowe kolory swojego flagowego modelu, Antique Rose. Nie było bata, żebym nie polubiła tej wariacji, taki krój po prostu na mnie działa.


Juliette & Justine zaprezentowała Le Cadre du Chat, sukienkę w dwóch zwierzęcych wersjach, króliczej i kociej. Jest elegancka, niecodzienna i wyjątkowo urocza :). Nie zaprzeczę, że jej obecność tutaj była spowodowana między innymi właśnie wykorzystaniem wizerunku kotów.


 Dużą popularność zdobyły małe firmy, i tak Chess Story wyszło z całym bogactwem dobrych projektów, z których najbardziej spodobał mi się Mariage d’Amour. Stylistyką przypomina to, co wychodzi zwykle spod rąk projektantów Alice and the Pirates. Mimo że AatP nie jest moją ulubioną firmą, to ta niepisana inspiracja przypadła mi do gustu. Może ze względu na małżeństwo w tytule? ;)

źródło

źródło
Krad Lanrete pokazał piękną Mozarabic Chant. Chociaż nie podobna do powyższych, ma w sobie klasyczny, surowy urok. Wygląda niepozornie, ale w odpowiednich rękach zamienia się w prawdziwie magiczną kreację - wspaniałym przykładem tego są stylizacje Fairy_Emily.

Mam nadzieję, że rok 2013 przyniesie więcej pięknych i oryginalnych propozycji. Liczę na powrót dobrej formy Angelic Pretty i dalszy rozwój małych, niezależnych firm.









----------
Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony lolibrary.org, chyba że zaznaczono inaczej.

sobota, 29 grudnia 2012

Jak ćwiczę?


Słowem wstępu: obecnie ćwiczę 5-6 razy w tygodniu. Nie lubię monotonii, więc mieszam treningi na różne sposoby i nie mam jednego stałego planu.

Najbardziej skupiam się na mięśniach brzucha, ale nie zapominam o innych partiach i pracuję również nad ramionami i nogami. Na razie nie trenuję typowo siłowo, używam niewielkich obciążeń (chociaż w nowym roku chcę zainwestować w cięższe hantle). W porównaniu z dziewczynami, które stosują tylko ten typ ćwiczeń, i obciążenie 5-8 kg to dla nich norma, ja wychodzę na kogoś, kto niefrasobliwie macha nóżką i ciężarkiem o wadze piórkowej jednego kilograma ;)

Nie ma co się oszukiwać – mierzę siły na swoje możliwości i upragnione efekty. Ćwiczę krótko i nie oczekuję rosnącego w oczach bicepsa. Oczywiście chcę stawiać sobie nowe wyzwania, być coraz lepszą i umieć coraz więcej, więc poziom trudności będzie stopniowo rósł. Na tę chwilę wystarczają mi opisane poniżej formy aktywności.

Najczęściej ćwiczę z Jillian Michaels, teraz konkretnie – Six Weeks 6pack. To trening składający się z dwóch rund, każda jest docelowo przeznaczona na trzy tygodnie codziennych ćwiczeń. Tygodniowo zaliczam dwa do trzech treningów z tego programu. Pierwsza runda powoli zaczyna być zbyt łatwa, prawdopodobnie wykonam ją jeszcze dwa czy trzy razy i przejdę do drugiej. Będzie mi szkoda, bo naprawdę bardzo mi się podoba!

Six Weeks 6pack

SW6p ma za zadanie rzeźbić mięśnie brzucha. Jest intensywny, dla mnie idealnie wyważony, bo składa się z dużej ilości ćwiczeń siłowych, kilku „brzuszków” w różnych odsłonach i odrobiny kardio. Efekty przychodzą szybko.

Ostatnio odkryłam Yoga Meltdown. Wbrew pozorom jest to trening-wyzwanie. Jogą są te ćwiczenia jedynie z nazwy. Budujemy siłę, przechodząc szybko od jednego pozycji do drugiej, całość jest dynamiczna i samego utrzymywania jednej postawy jest niewiele. Całe ciało pracuje… Pierwszą rundę skończyłam zmęczona i spocona, wiedziałam, że było warto i że nie raz wrócę do tych ćwiczeń. Moje mięśnie pokochały te ćwiczenia od pierwszej minuty! :)

Yoga Meltdown

W ramach chęci prawdziwego zmęczenia sporadycznie wracam do 30 day Shred, od którego zaczęła się moja przygoda z Jillian, i który daje popalić ramionom, oraz Ripped in 30.


Kolejną panią regularnie obecną w moim planie zajęć jest Ewa Chodakowska. Obecnie ćwiczę Skalpel, który szerzej opisywałam tutaj. Ponieważ na święta wróciłam do domu, wykonałam także kilka razy Trening z gwiazdami. W Sylwestra mam nadzieję wykonać lekko zmodyfikowanego Killera, bo powiem szczerze – bardzo się za nim stęskniłam! :)

Totalna metamorfoza a.k.a Skalpel
Stałym elementem piątku jest basen. Na razie darmowe wejścia zapewnia mi uczelnia w ramach wychowania fizycznego. Co dobre, szybko się kończy, więc od lutego będę musiała wysupłać z portfela pieniądze na karnet… Zajęcia na basenie zapewniają mi wspaniałą zabawę i relaks, a prawidłowo wykonywane style angażują do pracy nie tylko mięśnie nóg i ramion, ale również brzucha.

źródło


Ostatnimi czasy próbowałam ćwiczeń Zuzki Light. Na razie jestem za słaba na wykonywanie ich w taki sposób, jak ona, poza tym nie wszystkie mi odpowiadają. Mimo to oglądam jej filmy i wybieram z nich najbardziej pasujące mi elementy, wplatam je do powyższych treningów albo wykonuję, kiedy nie mam czasu na nic dłuższego. Ulubionym ZWOWem, bo tak nazywają się ćwiczenia przygotowywane przez Zuzkę, jest numer 46, Tight Space Workout.


Liczę na to, że za parę miesięcy będę w stanie "przyjąć na klatę" większość tego, co Zuzka proponuje. Mimo iż jej ciało nie do końca trafia w moje gusta i nie dążę do tak umięśnionej sylwetki, to chciałabym w pewnym stopniu uczyć się od niej budowania siły.


Czy któreś z wymienionych ćwiczeń pokrywają się z Waszymi? :)

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wesołych Świąt!


Choinka udekorowana, prezenty zapakowane, śnieg za oknem - w pewnym stopniu jest. Ciasta upieczone, barszcz gotowy, śledzie "się robią". 

Ponieważ na bardziej rozbudowane mowy przyjdzie czas za tydzień, chciałabym teraz po prostu życzyć wesołych, ciepłych i rodzinnych świąt Bożego Narodzenia czy czegokolwiek w tym okresie obchodzicie :)

Wrócę za parę dni z nowym zapasem recenzji i fitnessowych motywacji. 

czwartek, 20 grudnia 2012

A jednak!


Olejki pojawiły się w Rossmannach. Co prawda dopiero dzisiaj, czyli prawie tydzień od rozpoczęcia promocji, i nie wszystkie, bo jedynie migdały & papaja w wersji z pompką, ale jednak mogę z radością potwierdzić, że coś w ich sprawie się ruszyło!

Nie w każdym R. są dostępne, w tych bardziej uczęszczanych zniknęły prawie od razu, ale są jeszcze miejsca, gdzie można je dostać. Krakowiankom polecam odwiedzenie Rossmanna na ulicy Karmelickiej przy Teatrze Bagatela, dzisiaj po południu było jeszcze sześć-siedem opakowań.

Krem Urea 5% również wrócił, co napełniło mnie niewysłowioną ulgą :)


wtorek, 18 grudnia 2012

Rossmann znów kombinuje?


Od 14 grudnia w nowej gazetce promocyjnej Rossmanna znowu widnieją olejki Alterry:

źródło
Data ich powrotu do drogerii jest ciągle przekładana, ale ponieważ na powyższym zdjęciu olejki pokazane są już w nowym opakowaniu (z pompką), myślałam, że w końcu się pojawią. Niestety w żadnym z odwiedzonych Rossmannów nie było nawet miejsca na półce na te olejki. Chyba że położono je gdzieś, gdzie nie sposób ich znaleźć – w ich pierwotnym położeniu są jednak inne kosmetyki.

Co denerwuje mnie nawet bardziej, to brak mojego ulubionego kremu do rąk Urea 5%. Wszystkie inne kremy Isany stoją na półkach w bardzo dużej ilości, a tego nie znalazłam w żadnym z trzech Rossów. Miejsce na półce jest, ale puste, niestety taka sytuacja trwa już od kilku tygodni… Trudno mi uwierzyć, że zawsze obecny krem – i to nie w pojedynczych egzemplarzach – nagle wyparował w całości za sprawą pragnących go konsumentek. Kierownictwo R. chyba musiało maczać w tym palce.

Boję się, że to kolejny produkt, który zostanie wycofany. Jeśli tak się stanie, chyba całkowicie zrezygnuję z kupowania w tych drogeriach, bo jego usunięcie byłoby czystą złośliwością. Zbiera dobre oceny, jest popularny, a cenę ma wyższą niż reszta kremów do rąk Isany, więc raczej nie jest to kwestia opłacalności.

O legendach, które zawiodły



Nie lubię sytuacji, gdy produkt sprawdzający się u setek dziewczyn jest dla mnie rozczarowaniem. W takich momentach zwykle nachodzi mnie uczucie, iż coś musi być ze mną nie tak, skoro ulubieniec wielu nie radzi sobie z moją skórą czy włosami. Chociaż wiem, że to tak nie działa, zawód pozostaje.

Chciałabym dzisiaj napisać o dwóch zachwalanych przez blogerki produktach. Oba zasłużyły już na miano kultowych i niestety oba w moim przypadku okazały się niewypałem.

Nie chcę pisać osobnych, dużych recenzji tych kosmetyków. Kiedy 99% osób chwali sobie daną rzecz, mówienie od siebie „nie polecam”, „to nie działa” jest trochę głupie. W końcu na wielu działa doskonale. Mimo wszystko dodam swoje trzy grosze na temat tego, jak zawsze znajdzie się ten 1%, u którego „niezawodny” produkt nie zdaje egzaminu.


Pierwszym kosmetykiem jest maska do włosów Kallos Latte. Co ja się na nią nie wyczekałam! Szkoda było mi wydawać pieniądze na przesyłkę z Allegro i zawsze pojawiały się ważniejsze wydatki, ale kiedy odkryłam, gdzie można dostać ją stacjonarnie, popędziłam po nią natychmiast.

Kallos okazał się mieć dwie zalety: obłędnie pachniał i ułatwiał rozczesywanie włosów. Powiem wręcz, że budyniowo-śmietankowy zapach był uzależniający i potrafiłam spędzić w łazience kilka chwil na samym tylko wściubianiu nosa do opakowania, co by podarować nosowi jak najwięcej tej boskiej woni.

Niestety na tym kończyły się dobre strony tej maski. Mimo że dawałam mu nieskończoną ilość szans, zawsze zostawiał moje włosy w takim samym stanie: oklapnięte, matowe, wyglądające na nieświeże strąki. Chociaż nigdy nie przesadzałam z nałożoną ilością i zawsze kładłam maskę już poniżej linii uszu, nie mogłam nic poradzić na taki stan rzeczy. 
W dodatku miałam ogromne problemy ze spłukaniem go. Mimo wielu litrów przelanych przez moje włosy cały czas miałam wrażenie, że trzyma się jak rzep psiego ogona.

Ostatecznie nie żałowałam nawet wydania pieniędzy, ale tego zapachu, który się marnował :D


Drugim produktem jest płyn do higieny intymnej Facelle, polecany przez blogerki do mycia włosów. Kiedy usłyszałam, że jest lepszy w tej kwestii nawet od Babydream fur Mama, mojego ulubieńca, postanowiłam spróbować.

Niestety i tu spotkało mnie rozczarowanie. Wydawało mi się, że płyn nie potrafił dokładnie umyć włosów. W dodatku potrzeba było go sporo na jednorazowe użycie. Włosy pozostawiał sztywne, bardzo suche i szorstkie. Co więcej, mam wrażenie, że spotęgował ich wypadanie! Od razu po jego odstawieniu dostrzegłam pod tym względem poprawę - co prawda niewielką, ale jednak przestałam zostawiać na grzebieniu całą masę kłaków...

Zapach też nie był powalający, raczej ostry i chemiczny. Mimo iż jest to pomniejsza sprawa, nie pomogła pozyskać płynowi sympatii.

Jako płyn do higieny intymnej sprawował się poprawnie. Mimo słowa „fresh” w nazwie, nie odczuwałam jakiejś szczególnej świeżości po zastosowaniu. Ot, umył i tyle. Pod tym względem ulubieńcami nadal pozostaje "Intima" z Ziai. 


Oczywiście jest wiele produktów, które sprawdzają się u mnie równie dobrze jak u większości - wspomniany balsam do kąpieli Babydream, wcierka Jantar czy dwufazówka z Bielendy - a to nie koniec przykładów. Zawsze to jakieś pocieszenie ;)

niedziela, 16 grudnia 2012

Zabawa na ostro - peeling Synergen


Mały i niepozorny, okazał się mieć wyjątkowe wnętrze i swego czasu zawładnął blogosferą. Jakie jest moje zdanie? Zapraszam do lektury :)

Synergen, Soft - Peeling 
Peeling do twarzy dla skóry wrażliwej


SŁOWO OD PRODUCENTA
Peeling Synergen usuwa delikatnie i głęboko wszelkie zanieczyszczenia oraz bakterie.
  • Delikatne oczyszczanie  
  • Uczucie gładkości skóry.
  • Tolerancja dla skóry przebadana dermatologiczne.


OPAKOWANIE

Lekko przezroczysta i poręczna tubka wykonana ze średnio twardego plastiku. Gdy produkt się kończy, można bez problemu przeciąć opakowanie, choć może się to okazać niekonieczne – peeling da się wykorzystać prawie do końca bez takich procederów.

Napisy są nadrukowane, więc nic się nie zdziera. Szata graficzna nie powala elegancją, ale jest estetyczna i nie kłuje w oczy.

Otwór, przez który wydobywa się peeling jest odpowiedniej wielkości – nie zatyka się ziarnami ale też nie powoduje szaleńczego wypływu produktu.

Ani tubka, ani klapka nie niszczą się w trakcie użytkowania.
4.5/5


ZAPACH I KONSYSTENCJA

Peeling pachnie bardzo delikatnie, typową dla wielu kosmetyków lekko kwiatową wonią. Podczas aplikacji praktycznie nie zwracałam na nią uwagi.

Konsystencja ma postać kremu, nie leje się. Peeling dobrze trzyma się twarzy i nie spływa podczas aplikacji. Drobinki duże i bardzo ostre, o przeciętnej gęstości "upakowania". Peeling łatwo się zmywa.
5/5

Za ścieranie odpowiadają wbrew pozorom te białe ziarenka.
DZIAŁANIE

Wielkość i ostrość drobinek (chciałoby się powiedzieć: drobin) sprawiają, że peeling oczyszcza bardzo dobrze. Żadna część martwego naskórka nie zostanie pominięta. Skóra staje się gładka i miękka jak przysłowiowa pupa niemowlaka ;)

Nie oczyszcza jednak w sensie stricte, zawsze muszę użyć dodatkowo innego żelu czy toniku, by pozbyć się wrażenia zanieczyszczonej skóry. Zwłaszcza, że z wiadomych powodów nie nadaje się on do skóry wokół oczu.

Należy mieć też na uwadze fakt, że ten produkt to zdzierak nad zdzierakami. Nie możemy oczekiwać po nim delikatnego, ledwo wyczuwalnego masażu. Podczas aplikacji ma się wrażenie, iż używa się najostrzejszego papieru ściernego albo wręcz potłuczonego szkła (sic!). Przy odpowiednio mocnym nacisku policzki zaczynają płonąć żywym ogniem! Takie odczucia na pewno nie każdemu przypadną do gustu.

Trzeba oddać producentowi to, że mimo ostrych działań na skórze nie zostaje ona podrażniona, trudno nawet o zaczerwienienie. Mówię tu jednak o swojej skórze, która do delikatnych nie należy. Opisywanie go jako przeznaczonego dla osób o wrażliwej skórze jest przesadą. Ten peeling to naprawdę ostry zawodnik – bardzo skuteczny, ale jednak brutalny.

Intensywność tego peelingu i efekty, jakie daje, bardzo mi się podobają, ale jednak za małe rozminięcie się z opisem producenta jestem zmuszona obniżyć notę.
8/10

SKŁAD


WYDAJNOŚĆ

Wystarczy niewielka ilość produktu, by wykonać dokładny peeling twarzy. Mam go od pół roku i mimo iż nie używałam regularnie, mogę zapewnić, że wystarcza na niezliczoną ilość razy.
5/5

DOSTĘPNOŚĆ

Synergen jest marką własną Rossmanna; nie ma problemu ze znalezieniem tego peelingu w drogeriach.
5/5

CENA

Ok. 5zł/100ml.
5/5

SUMA PUNKTÓW: 32.5/35

Bardzo dobry produkt w przystępnej cenie, jednakże – nie dla każdego. Prawdopodobnie kupię go ponownie. Polecam, jeśli nie boicie się intensywnych doznań ;)


piątek, 14 grudnia 2012

Tag: Liebster Blog x 2



Wyróżnienie Liebster Blog otrzymywane jest od innego blogera w ramach lepszego poznania się i uznania za dobrze wykonaną pracę na blogu. Osoba z wyróżnionego bloga odpowiada na 11 pytań zadanych przez osobę, która blog wyróżniła. Następnie również wyróżnia 11 osób i zadaje im swoje 11 pytań. Nie wolno nominować osoby, od której otrzymało się wyróżnienie.

Od czasu nominacji przez Kaori mój blog dostał jeszcze dwa inne wyróżnienia. Właściwie dopiero teraz znalazłam czas, by nadrobić tagowe zaległości.

Jej pytania:

1. Co nie odpowiada Ci w twoim ciele i dlaczego?
Chciałabym mieć nieco większe piersi, a za to zmniejszyć troszkę nos. Według mnie ani jedna ani druga część nie wyglądają do końca tak, jak powinny.
2. Najukochańsza część twojego ciała?
Oczy.
3. Czego chciałabyś się nauczyć?
Obsługiwać koparkę, dźwig i inne maszyny budowlane :)
4. Wymarzone wakacje?
Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Grunt, żeby spędzić je z osobą, którą kocham.
5. Najzabawniejsza sytuacja jakiej byłaś bohaterem?
Było takich wiele i trudno wybrać najzabawniejszą. Niektóre w ogóle nie nadają się do cytowania :D
6. Oglądasz seriale? Jeśli tak to jakie?
Maniakalnie oglądam Glee i Doctora Who. Nigdy nie pogardzę Scrubs, przyjemność sprawia mi też oglądanie Gotowych na wszystko
7. Zdarzyło się kiedyś coś takiego, że chciałabyś cofnąć czas?
Owszem, i to nie raz :(
8. Jaka jest Twoja praca marzeń? (Dość realna) 
Badanie ciał niebieskich (względnie – trzęsień ziemi) za pomocą technik geofizycznych. 
9. Na jaka imprezę, koncert chciałabyś się wybrać?
Na musical Wicked! Z koncertów na pewno nie przepuściłabym Voltaire’a. 
10. Jedna z szalonych rzeczy, którą chciałabyś zrobić przed śmiercią?
Chyba nie mam takich marzeń…
11. Rozmiar buta? :D
38/39

Jej pytania:

1. Jaki jest Twój ulubiony kolor?
Czarny.
2. Kot czy pies?
Mimo że uchodzę za kociarę, nie jestem w stanie wybrać :)
3. Pepsi czy CocaCola?
Właściwie bez różnicy.
4. Jaki jest Twój ulubiony produkt do ust?
Ostatnio zdecydowanie pomadki.
5. Czekolada czy żelki?
Ostatnio w ogóle nie mam apetytu na słodycze, ale jednak czekolada.
6. Czapka czy nauszniki?
Czapka. Nauszniki za bardzo ograniczają wrażenia słuchowe.
7. Włosy rozpuszczone czy związane?
Zależy od humoru i stanu włosów. W moim przypadku, ponieważ włosy żyją własnym życiem, wybieram czasem to, czasem to.
8. Jaki jest Twój ulubiony tusz do rzęs? Dlaczego?
Maybelline Collosal Volum’ Express Waterproof. Dlaczego? Pisałam o tym recenzję tutaj :)
9. Komputer, laptop czy tablet?
Laptop.
10. Paznokcie klasycznie czerwone czy wesołe i kolorowe?
W ogóle nie maluję, ale jeśli już, preferowałabym klasyczne kolory. Niekoniecznie czerwień, ale na pewno też nie każdy w innym kolorze.
11. Co byś chciała dostać od Św. Mikołaja? :)
„Magię rzeczywistości” Richarda Dawkinsa i paletki Sleek – Au Naturel i Sparkle 2. Gdyby przyniósł piekarnik, wagę kuchenną i obciążniki na nogi, też bym nie pogardziła ;) 


Jeśli chodzi o nominowanie 11 osób, to dość trudna sprawa, bo chyba wszyscy których mam w blogrollu albo dostali już nominację, albo są zbyt popularni na tag, który ma promować blogi ze stosunkowo małą ilością obserwatorów (czyli mniej niż 200). Niemniej zrobiłam co mogłam i wybrałam kilku blogerów: 


Moje  pytania:
1. Planujesz zrobić sobie tatuaż, a może już jakiś masz?
2. Jakie jest Twoje wymarzone miejsce na spędzenie Sylwestra?
3. Kawa czy herbata?
4. Czy lubisz swój naturalny kolor włosów? Dlaczego?
5. Kalendarz książkowy czy ścienny?
6. Wymarzony kierunek studiów?
7. Jaka była najgorsza potrawa, którą kiedykolwiek jadłaś?
8. W którą stronę kierujesz pierwsze kroki po wejściu do drogerii?
9. A w którą stronę po wejściu do księgarni? :)
10. Jesteś samotnikiem czy wolisz towarzystwo?
11. Bez jakiego owocu nie wyobrażasz sobie letnich wakacji?

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Jeszcze słowo o stewii - ostrzeżenie.



Poza właściwościami zdrowotnymi stewia ma jeszcze dwie cechy: jest wielokrotnie słodsza od cukru i ma zero kalorii.

Dlaczego o tym piszę?

Bo producenci i na tym produkcie postanowili zbić kokosy...

Już tłumaczę, o co chodzi. W sieci można kupić stewię różnych firm w postaci proszku, fluidu czy tabletek. Dostępne są również sadzonki bądź same liście. Niestety zwykle trudno doszukać się w opisach produktów składu czy tabeli wartości odżywczych, a świadomy konsument to podejrzliwy konsument i wybrakowanemu słowu nie uwierzy. Co robi? Idzie do sklepu. Co znajduje w sklepie?

Stacjonarnie znalazłam jedynie stewię Zielony Listek. Wydawałoby się, ideał – tania, bo za 150g zapłacimy od 15zł w górę, łatwo dostępna, bo jest nawet na półce w Auchan.

Co jest nie tak?

Czerwona lampka włącza się, kiedy na etykiecie czytamy „jedna łyżeczka stewii słodzi jak 3 łyżeczki cukru”. Różne są wersje tego, ile razy stewia jest słodsza od cukru, ale na pewno bardziej niż trzykrotnie...

Kolejny alarm - kaloryczność.

100g rzeczonej „stewii” zawiera 379 kalorii. Czyli niewiele mniej od takiej samej ilości cukru (400kcal) i o wiele więcej od ksylitolu (240kcal). Jak to?!

Rzut oka na skład i wszystko jasne…

Skład: nośnik substancji słodzącej: maltodekstryna; substancja słodząca stevia, glikozydy. 

Maltodekstryna jest cukrem prostym o bardzo wysokim indeksie glikemicznym (do 105-136, podczas gdy sacharoza „zaledwie” 70). Występuje w postaci białego proszku. Nie ma zapachu, jest lekko słodka i zawiera 380kcal w 100 gramach.

Sprytne. Producent reklamuje swój produkt pod nazwą „stewia”, wiedząc, że ta roślina robi się coraz bardziej popularna i wielu ludzi kupi łatwo dostępny produkt bez wgłębiania się w skład. W rzeczywistości w opakowaniu znajduje się głównie maltodekstryna, kosztująca 15-25 zł... za kilogram.

Ręce opadają... jeszcze raz apeluję o czytanie składów. Producenci zarabiają na każdej naszej chwili nieuwagi :(

sobota, 8 grudnia 2012

Zbiórka na krakowskie schronisko dla bezdomnych zwierząt u Vexgirl

źródło
Vexgirl napisała na swoim blogu post, w którym ogłasza zbiórkę koców, ręczników czy karmy dla krakowskiego schroniska dla bezdomnych zwierząt. Szczegóły znajdziecie na jej blogu, klikając


Osobiście od dawna planuję wybrać się ze świątecznymi prezentami do czworonożnych bliźnich z krakowskiego schroniska. We wtorek wyruszam na poszukiwania karmy, a w święta planuję odbyć dyskusję z rodzicami na temat niepotrzebnych im koców czy ręczników ;)

To, co konkretnie potrzebne jest schronisku, można znaleźć tutaj. Jeśli możecie pozwolić sobie na karmę wysokiej jakości, na pewno zostanie to docenione, ale nawet produkty typu Chappi czy Pedigree zostaną przyjęte z szeroko otwartymi ramionami (potwierdzone u źródła). Grunt, by nie były to karmy z najniższej półki, aby nie zaszkodzić zwierzakom.

Ponieważ mieszkam w Krakowie, a do samego schroniska mam blisko, działam na własną rękę, ale z całego serca popieram inicjatywę Vexgirl i mam nadzieję, że się przyłączycie! :)



Jeszcze słówko ode mnie: jeśli nie po drodze Wam do Krakowa, a wysyłka mogłaby sprawić problemy, poszukajcie schroniska w Waszym mieście i sprawdźcie, czego w nim najbardziej potrzeba. W każdej tego typu placówce, niezależnie od miasta, zwierzęta potrzebują pomocy i każdy dobry gest jest ważny.


Pozdrawiam,

piątek, 7 grudnia 2012

Poszłam pod skalpel ;)


Oczywiście ten Ewy Chodakowskiej! Dlaczego dopiero teraz?


Kiedy usłyszałam o nim po raz pierwszy, w kwietniu, gdy jeszcze był dostępny w każdym kiosku z Shape, nie byłam pewna z czym to się je, czy mi się spodoba i czy jest mi potrzebne. W efekcie zanim podjęłam decyzję, na dobre zniknął ze sklepów. Na szczęście niedługo potem, w lipcu, dorwałam się do Killera. Efekty i przyjemność, jakie mi dał, sprawiły, że zechciałam spróbować i Skalpela. Pierwszym krokiem było przeszukanie Allegro, ale jak pewnie większość wielbicielek shape’owych treningów Ewy wie, te płyty chodzą tam po 30-40zł. Dla mnie to była za duża kwota, tym bardziej, że przecież normalnie płaciło się niecałe 13zł.

Potem dowiedziałam się, że archiwalne numery można zamawiać bezpośrednio z drukarni, pisząc na adres  prenumerata@quadwinkowski.pl (można było również zadzwonić, ja jednak zdecydowanie wolę tę formę komunikacji). Mimo iż nakład kwietniowego Shape się wyczerpał, zainteresowanie było tak duże, iż nadal robiono dodruk. W końcu 15 sierpnia złożyłam zamówienie, wiedząc, że przyjdzie mi na nie poczekać.

Spodziewałam się dwutygodniowego, góra miesięcznego opóźnienia. Kolejka okazała się jednak tak długa, że płytę otrzymałam… 24 listopada. Tak, ponad cztery miesiące później! A ja już straciłam nadzieję, że kiedykolwiek swój Skalpel dostanę ;)

Trzeba oddać drukarni to, że prawdopodobnie za „obsuwę” (chyba nie z ich winy, wierzę, że robili co mogli), zamiast 19zł za czasopismo i przesyłkę, zapłaciłam jedynie 7,90.

Nie wiem, jak jest w tej chwili – czy zamówienia są nadal przyjmowane i/lub czy dodruk nadal trwa. Wydaje mi się, że minęło już tyle czasu, iż wydawnictwo mogło zamknąć sprawę.

A teraz najważniejsze – wrażenia z treningu!


Napis na okładce głosi, że ćwiczenia przeznaczone są dla każdego, także dla początkujących. Nie oznacza to jednak beztroskiego machania nóżką w tył i w przód. To, że nie trzeba mieć super kondycji, by wykonać trening, nie oznacza, że nie wymaga on wysiłku. Wręcz przeciwnie, prawidłowe wykonanie ćwiczeń wymaga skupienia, napięcia mięśni, samozaparcia i pewnej siły. Podczas Skalpela mięśnie naprawdę dają o sobie znać. W zależności od ćwiczenia możemy doskonale poczuć najmniejszy mięsień w nodze, ramionach czy brzuchu (albo wszystkim naraz). Całe ciało intensywnie pracuje! W pewnych momentach praktycznie czuję, jak podnoszą mi się pośladki :D

Co dla mnie ważne, Skalpel zawiera niewiele elementów kardio. Jak wspominałam w poście nt. treningu z celebrytkami, moje chucherstwo nie pozwala mi na szalone zabawy w gubienie kalorii. Poza tym czułabym się niezręcznie, tupiąc ze wszystkich sił w sufit sąsiadów pode mną.

Co do samej Ewy nie mam zastrzeżeń. Ćwiczenia nie są trudne i większość opiera się na podobnym modelu ułożenia sylwetki, więc dwie wypowiedziane przez nią rady – kolano na wysokości stopy i odcinek lędźwiowy ‘’przyklejony’’ do podłogi – w zupełności wystarczają.

Trening mija szybko (choć na pewno nie bezboleśnie ;)). Sprawia mi dużą przyjemność, chociaż po wielu bardziej wymagających sesjach czuję, że stać mnie na więcej. Ponieważ jednak obecnie na co dzień ćwiczę z Jillian Michaels i chodzę na basen, nie jest to problemem. Skalpel na pewno wykonam jeszcze niejednokrotnie :)


Jak sugeruje opis, do ćwiczeń można dodać ciężarki. Od dawna planuję ich zakup i mam nadzieję, że w końcu uda mi się je zdobyć. Mimo to przyznam, że na razie raczej nie byłabym w stanie wykonać większości ćwiczeń (zwłaszcza na ręce) z dodanymi obciążnikami. Ciężar mojego ciała w zupełności wystarcza. Nigdy nie zaszkodzi jednak spróbować, w końcu chodzi o to, by się rozwijać :)

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Nie wszystko na raz! Denko listopadowe.


Miesiąc temu denka nie było, bo wykończyłam jedynie krem do rąk, w dodatku drugi egzemplarz tego, o którym pisałam w denku sierpniowym, więc wstyd było w ogóle o tym wspominać.

Jak jednak ludowe prawidła głoszą, jeśli w jednym miesiącu nie kończy się nic, tak w następnym skończy się wszystko. I pewnie poszłabym z torbami uzupełniając kosmetyczkę, gdyby nie fakt, że nie wszystko skończyło się naraz, a rzecz najdroższą – czyli tusz – miałam w zapasie.

TWARZ


1.       Bielenda, Bawełna, dwufazowy płyn do demakijażu oczu – moja ulubiona dwufazówka. Szybko i dokładnie usuwa nawet grubą warstwę wodoodpornego tuszu, doskonale radzi sobie z eyelinerem. Nie podrażnia. Jedyny minus – słaba wydajność. To, że zostawia tłustą warstwę, może przeszkadzać, ale dla mnie jest całkiem przyjemne. Teraz rozpracowuję wersję z czarną oliwką. Czy kupię ponownie? Na pewno tak.

2. Under Twenty, Anti Acne!, Krem nawilżająco - matujący. Kolejny ulubieniec. Spełnia obietnice producenta – nawilża, matuje, zapobiega niedoskonałościom i zwalcza już istniejące. 
Konsystencję ma lekką, szybko się wchłania. Nie zapycha. Skóra po użyciu jest miękka i przyjemna w dotyku. Moja praktycznie nie może bez niego żyć :)
Jest tani (14zł/75ml) i bardzo wydajny. Czy kupię ponownie? Tak, mam już kolejne opakowanie.

3.  Maybelline, Colossal Volum` Express Waterproof – recenzja tutaj. Postanowiłam w końcu dać biedakowi zasłużony spokój i rozpocząć nowe opakowanie :)

4. Flos Lek, Żel ze świetlikiem i babką lancetowatą do powiek i pod oczy – ostatnio staram się dbać o okolice oczu, bo lata już nie te, a krótkowzroczność sprzyja ich mrużeniu… Przyjemny w użyciu krem, daje uczucie nawilżenia i odświeżenia. Nie wiem, czy jakoś szczególnie rozświetla lub likwiduje opuchliznę (tego drugiego nie zdarza mi się mieć), ale czuję, że dba o skórę wokół oczu. Nie podrażnia. Wydajny. Czy kupię ponownie? Tak, ale spróbuję innych wersji, chcę dowiedzieć się, czym się różnią, może któraś przyniesie bardziej konkretne efekty.

5. Eveline, Pure Control S.O.S, Żel myjący + peeling + maseczka 3 w 1 - to już drugie opakowanie tego żelu, jakie wykończyłam. Dobrze rozprowadza się po twarzy, wbrew pozorom jest delikatny. Stanowi dobrą alternatywę dla żelu z serii Anti!Acne Under Twenty, jest jednak tańszy, co było główną przyczyną jego kupna. Porządnie oczyszcza i daje uczucie odświeżenia. Generalnie spełnia wszystko to, o czym mówi producent, poza usunięciem zaskórników.
Drobinki peelingujące są zbyt delikatne, by mówić o prawdziwym ścieraniu. Będą dobre dla osób o wrażliwej skórze, ale i tak raz na jakiś czas trzeba będzie użyć czegoś mocniejszego. Nie używałam go jako maseczki. Czy kupię ponownie? Prawdopodobnie tak, jeśli żel znajdzie się na promocji, aktualnie używam żelu micelarnego z BeBeauty.

6.  Bourjois, Płyn micelarny do demakijażu twarzy i oczu - kolejny produkt zachwalany przez blogerki, przypadł do gustu także mnie. Jest tani (13zł/250ml) i bardzo wydajny. Dobrze usuwa makijaż, zwłaszcza podkład, do czego go używam. Problem sprawiają mu tusze wodoodporne; na demakijaż oka za jego pomocą trzeba przeznaczyć mnóstwo czasu, więc wolę w tym celu użyć skuteczniejszej w/w Bielendy. Ciekawostką jest fakt, że chociaż reklamowany jako bezzapachowy, posiada delikatną, pudrową woń.
Nie podrażnia, jest miły w użyciu, skóra po aplikacji jest przyjemna w dotyku - miękka, nawilżona, ale nie tłusta. Czy kupię ponownie? Tak, jeśli trafi na promocję. Chwilowo mnie nie stać ;)

CIAŁO



1. Original Source, Chocolate & Orange Gel – recenzja tutaj. Niestety muszę dodać, że po jakimś czasie zaczął przeciekać…

2.  Isana, Krem do rąk 5% Urea  – mój ulubiony krem do rąk. Na początku znienawidzony za zapach, ale potem przyzwyczaiłam się i aktualnie reaguję na niego bardzo dobrze. Krem jest odpowiednio gęsty, ciężki, idealny na zimę, na noc, na zniszczoną skórę dłoni. Wchłania się stosunkowo szybko jak na tak gęstą konsystencję. Lubię takie „ciężarki”, lekkie kremy zdecydowanie nie są dla mnie. Czy kupię ponownie? Tak, i będę kupować póki go nie wycofają (odpukać!).

3. Eveline, Slim Extreme 3D Spa!, Superskoncentrowane serum modelujące pośladki `Total Push Up` – bardzo lubię produkty Eveline do pielęgnacji ciała, są skuteczne i przyjemne w stosowaniu. Niestety ten jest wyjątkiem. Kupiłam go dawno, ale nie mogłam skończyć. Efekty daje mizerne, może lekko nawilża, ale już o widocznym podniesieniu pośladków nie ma mowy (wiadomo, że same się nie podniosą, potrzebne są ćwiczenia, ale u mnie nie ma z tym problemu). Może to po prostu problem braku tłuszczu w moich, więc na dłuższą metę trudno mi go jednoznacznie odradzić ;) Dla mnie jednak to pic na wodę w ładnym opakowaniu...
Ciężko się go wmasowuje. Mimo tego, że jest gęsty, szybko się kończy. Czy kupię go ponownie? Nie sądzę.

4. Adidas for Women, Action 3 Pro Clear, Dezodorant antyperspiracyjny w kulce – bardzo skuteczny antyperspirant. Lekki zapach, przyjemny, ale prawie niewyczuwalny, więc nie koliduje z perfumami. Zapobiega poceniu się w 100% i rzeczywiście na 24h, a nawet więcej (zdarzało mi się, niestety). Nie zacina się i jest wydajny. Nie podrażnia. Czy kupię ponownie? Tak, mam już kolejne opakowanie.

5. Wellness & Beauty, Sól do kąpieli, Kakao & Jojoba – bubel. Dodana do wanny o standardowych wymiarach, do połowy wypełnionej wodą, pachniała dosłownie kilka sekund. Nawet nie minutę. Zdążyłam wyczuć, że pachnie rzeczywiście kakaowo, bardzo ładnie i słodko, ale co z tego, skoro tak krótko? O innych właściwościach nawet nie warto wspominać, równie dobrze mogłam jej nie dodawać. Czy kupię ponownie? Nie.

Używałyście któregoś z tych produktów? Jakie są Wasze opinie na ich temat?

Chciałabym poznać też Wasze propozycje na temat soli czy kul do kąpieli o zapachu czekolady, kakao i tym podobnych. Szukam czegoś, co mocno i dobrze pachnie. 

niedziela, 2 grudnia 2012

Trening z gwiazdami, czyli miks ćwiczeń Ewy Chodakowskiej

Zdjęcie robione pędzlem do pudru. A serio - komórką. Płyta została w domu, gdzie tylko ta opcja była dostępna, i czeka, aż zsześciopakuję się z Jillian.


Na tę płytę Ewy Chodakowskiej czekałam z niecierpliwością (tak jak na Turbo – Killer wpadł mi w ręce nieoczekiwanie, a ze Skalpelem przygoda była duuużo dłuższa; wyjaśnię niedługo). 30 listopada tuż przed wyjazdem do domu pobiegłam do salonu prasowego i bez zastanowienia wyszłam, dzierżąc już w ręku swój egzemplarz :)

Po ukazaniu się zwiastuna treningu na profilu Ewki na Facebooku zawrzało. Wielu osobom nie podobała się idea zaproszenia innych osób do ćwiczeń. Dla części było to złamanie magicznego kontaktu jedna-na-jedną, dla innych obraźliwa była obecność celebrytek zamiast zwyczajnych dziewczyn.


Jeśli chodzi o pierwszy powód, to trochę mnie dziwiło – Jillian Michaels ćwiczy z dwoma dziewczynami, a jakoś nikt nie narzeka, że poświęca swoim podopiecznym przed ekranem za mało czasu. Cóż, co kto lubi.

Drugi powód mogłam skomentować machnięciem ręki. Business is business, jak mówią. Mimo że nie przepadam za kobietami, jakie wzięły udział w ćwiczeniach – na nazwisko jednej nóż w kieszeni mi się otwiera – to uznałam to za ciekawą odmianę. Liczyłam, że Ewa będzie pokazywać na delikwentkach, jak powinno się robić ćwiczenia i jakie błędy najczęściej się popełnia. Poza tym widząc niedoskonałość dziewczyn samemu można się w jakimś stopniu podbudować.

Do rzeczy jednak.

Trening podzielony jest na trzy części, każdą przeznaczoną do innych celów: z Aleksandrą Szwed ćwiczymy równowagę i modelujemy uda, z Beatą Sadowską spalamy kalorie, a z Karoliną Malinowską pracujemy nad mięśniami brzucha. Panuje dowolność w wyborze i bardzo mi się to podoba.

Ewa wielokrotnie mówi, że ćwiczenia pokazywane na ekranie wyglądają na łatwe, ale takie nie są. I jest to prawda. Chociaż nie skacze się tak wariacko jak w killerze czy turbo, mięśnie dają o sobie znać, a pot spływa po czole. Chociaż jest stosunkowo statycznie, wiem, że to działa! Oczywiście, o ile dobrze przyłożyć się do wykonywanej pracy.

Same ćwiczenia bardzo mi odpowiadają. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to ich powtarzalność. Jeśli trening trwa 15 minut, to chciałabym robić w tym czasie wiele różnych figur. Zamiast dwóch serii po trzy powtórzenia – trzy serie po dwa. Ale że się nie znam i nie wiem, jak takie rozwiązanie by się sprawdziło, robię co mi każą :)

Ćwiczenia skupiają się na aspektach przeze mnie preferowanych – modelowanie ud i brzucha to priorytet. Są ciekawe i wymagające – chociaż trudnością nie dorównują turbo, to na pewno – a obecność celebrytek nie przeszkadza. Przyznam wręcz, że ten nóż, o którym pisałam wyżej, zdążył się nieco stępić. Trening mija w mgnieniu oka.

Kardio zrobiłam pobieżnie, wykonałam tylko część ćwiczeń, bo przy moim BMI umarlaka jeszcze tego brakuje żebym traciła dodatkowe kalorie. Przy pozostałych dałam z siebie wszystko. Jestem zadowolona i na pewno nie raz wrócę do tych ćwiczeń. Uda bolały, musiałam spinać wszystkie mięśnie, by utrzymać równowagę, a przy ostatnim treningu mięśnie brzucha płonęły żywym ogniem. To lubię :)

Czy coś mi przeszkadza? Tak. Po wielu sesjach z Jillian jestem wyczulona na punkcie zwracania uwagi na prawidłowe wykonywanie ćwiczenia, czego Ewa nie robi albo robi w małym stopniu. Często nawet nie tłumaczy w jaki sposób ułożyć sylwetkę i mówi lakonicznie: robię co mówi i dopiero w połowie ćwiczenia zerkam dokładnie na ekran i orientuję się, że robię coś nie tak.

Wiele dziewczyn narzekało na zagadnienia techniczne tej płyty. Że wygląda jakby producenci wiedząc, że „nazwiska” zrobią nakład, nie zadbali o oprawę graficzną, odpowiednie oświetlenie itp. Ja tylko spytam – kto ubrał Beatę Sadowską do szok treningu w bluzę?!