wtorek, 18 grudnia 2012

O legendach, które zawiodły



Nie lubię sytuacji, gdy produkt sprawdzający się u setek dziewczyn jest dla mnie rozczarowaniem. W takich momentach zwykle nachodzi mnie uczucie, iż coś musi być ze mną nie tak, skoro ulubieniec wielu nie radzi sobie z moją skórą czy włosami. Chociaż wiem, że to tak nie działa, zawód pozostaje.

Chciałabym dzisiaj napisać o dwóch zachwalanych przez blogerki produktach. Oba zasłużyły już na miano kultowych i niestety oba w moim przypadku okazały się niewypałem.

Nie chcę pisać osobnych, dużych recenzji tych kosmetyków. Kiedy 99% osób chwali sobie daną rzecz, mówienie od siebie „nie polecam”, „to nie działa” jest trochę głupie. W końcu na wielu działa doskonale. Mimo wszystko dodam swoje trzy grosze na temat tego, jak zawsze znajdzie się ten 1%, u którego „niezawodny” produkt nie zdaje egzaminu.


Pierwszym kosmetykiem jest maska do włosów Kallos Latte. Co ja się na nią nie wyczekałam! Szkoda było mi wydawać pieniądze na przesyłkę z Allegro i zawsze pojawiały się ważniejsze wydatki, ale kiedy odkryłam, gdzie można dostać ją stacjonarnie, popędziłam po nią natychmiast.

Kallos okazał się mieć dwie zalety: obłędnie pachniał i ułatwiał rozczesywanie włosów. Powiem wręcz, że budyniowo-śmietankowy zapach był uzależniający i potrafiłam spędzić w łazience kilka chwil na samym tylko wściubianiu nosa do opakowania, co by podarować nosowi jak najwięcej tej boskiej woni.

Niestety na tym kończyły się dobre strony tej maski. Mimo że dawałam mu nieskończoną ilość szans, zawsze zostawiał moje włosy w takim samym stanie: oklapnięte, matowe, wyglądające na nieświeże strąki. Chociaż nigdy nie przesadzałam z nałożoną ilością i zawsze kładłam maskę już poniżej linii uszu, nie mogłam nic poradzić na taki stan rzeczy. 
W dodatku miałam ogromne problemy ze spłukaniem go. Mimo wielu litrów przelanych przez moje włosy cały czas miałam wrażenie, że trzyma się jak rzep psiego ogona.

Ostatecznie nie żałowałam nawet wydania pieniędzy, ale tego zapachu, który się marnował :D


Drugim produktem jest płyn do higieny intymnej Facelle, polecany przez blogerki do mycia włosów. Kiedy usłyszałam, że jest lepszy w tej kwestii nawet od Babydream fur Mama, mojego ulubieńca, postanowiłam spróbować.

Niestety i tu spotkało mnie rozczarowanie. Wydawało mi się, że płyn nie potrafił dokładnie umyć włosów. W dodatku potrzeba było go sporo na jednorazowe użycie. Włosy pozostawiał sztywne, bardzo suche i szorstkie. Co więcej, mam wrażenie, że spotęgował ich wypadanie! Od razu po jego odstawieniu dostrzegłam pod tym względem poprawę - co prawda niewielką, ale jednak przestałam zostawiać na grzebieniu całą masę kłaków...

Zapach też nie był powalający, raczej ostry i chemiczny. Mimo iż jest to pomniejsza sprawa, nie pomogła pozyskać płynowi sympatii.

Jako płyn do higieny intymnej sprawował się poprawnie. Mimo słowa „fresh” w nazwie, nie odczuwałam jakiejś szczególnej świeżości po zastosowaniu. Ot, umył i tyle. Pod tym względem ulubieńcami nadal pozostaje "Intima" z Ziai. 


Oczywiście jest wiele produktów, które sprawdzają się u mnie równie dobrze jak u większości - wspomniany balsam do kąpieli Babydream, wcierka Jantar czy dwufazówka z Bielendy - a to nie koniec przykładów. Zawsze to jakieś pocieszenie ;)

1 komentarz:

  1. Ziaja górą, jeśli chodzi o ich płyny intymne ;) Przyznam, że żadnego z produktów nie stosowałam, ale mam podobne odczucie, jeśli coś się u mnie nie sprawdza, a dla innych jest hitem ;)

    OdpowiedzUsuń