piątek, 28 lutego 2014

(Przed)wiosenne porządki kosmetyczne: buble, perełki i przeciętniaki

Życie pomiędzy dwoma domami ma to do siebie, że człowiek funkcjonuje na dwóch zestawach kosmetyków. Postanowiłam wykorzystać ostatnie dni laby w domu rodzinnym na wyrzucenie przeterminowanych lub zdenkowanych a niezauważonych produktów - a trochę się tego uzbierało.


BUBLE


Isana Hair, Express Spulung Oil-Care, odżywka bez spłukiwania do włosów suchych i z rozdwajającymi się końcówkami - na podstawie tego, ile jej zostało, można się domyślić, że nie była dobrym produktem. Jej główną wadą był chemiczny zapach - ostry i duszący skutecznie pozbawiał mnie wszelkiej przyjemności z użytkowania. 

Od odżywki w mgiełce nie oczekuję cudów pielęgnacyjnych, ale i tak zawiodłam się na całej linii. Spryskane tym kosmetykiem włosy stawały się matowe i szorstkie. Ułożenie ich stanowiło problem. Tego typu odżywki zwykle chociaż pomagają rozczesać czuprynę, ale gdzie tam! Ta nie popisała się nawet na tym polu. Jak dla mnie bubel, nie polecam i sama na pewno nie kupię ponownie


Richards & Appleby, Natural Classics, Henna Treatment Wax, odżywcza maseczka do włosów - ta maska ma dobre pięć lat, naprawdę nie mam pojęcia jak udało jej się tak długo uchować na półce. Robiłam do niej kilka podejść, każde nieudane, więc koniec końców odstawiłam ją w ciemny kąt. Nie wykluczam, że na dłuższą metę poprawiłaby kondycję moich kłaków, niestety po każdym użyciu, mimo dokładnego spłukania, było to samo: obciążone i przetłuszczające się w ekspresowym tempie włosy. 

Chociaż źle ją wspominam, jestem bardzo ciekawa, jak sprawdziłaby się u mnie teraz, tym bardziej że podobno skład (niezbyt zachwycający swoją drogą) uległ zmianie. Zbiera praktycznie same pozytywne opinie, więc chciałabym dać jej drugą szansę. Mimo to posiadany przeze mnie egzemplarz mianuję bublem.

MIAŁ  AMBICJE,  WYSZŁO  JAK  ZAWSZE 


Timotei with Jericho Rose, odżywka do włosów Moc i Blask - na moich włosach okazała się przeciętnym produktem. Wykorzystałam ją do samego końca, ponieważ uważam, że lepsza nawet przeciętna odżywka niż żadna, ale na pewno do niej nie wrócę. Wygładzała włosy i ułatwiała rozczesywanie, ale jednocześnie sprawiała, że były nieco sztywne i wbrew obietnicy producenta - pozbawione blasku. Mocy też, bo włosy wyglądały po prostu smętnie. 


Bourjois, Odświeżająco - oczyszczający żel do mycia twarzy - o tym produkcie pisałam już przy okazji posta o wymysłach producentów. Sam fakt, że nieszczęsny wyciąg z ogórka jest prawie nieobecny, generalnie mi nie przeszkadzał, bo nie ze względu na ekstrakty ten żel kupiłam. Jeśli chodzi o mycie twarzy... ten żel po prostu był. Nie odświeżał jakoś szczególnie, oczyszczać oczyszczał, ale jednak zbyt delikatnie, by go mianem "oczyszczającego" nagradzać - ot, radził sobie z resztkami makijażu i ewentualnym brudem nagromadzonym w ciągu dnia. Krótko mówiąc: żel jakich wiele. Niestety trochę ściągał skórę. Nie zrobił mi żadnej krzywdy, ale w końcu przerzuciłam się na bardziej delikatne, a w końcu na naturalne kosmetyki do twarzy i dla niego już nie było miejsca. Można spróbować, ja jednak do niego nie wrócę.   




BLISKO IDEAŁU


Joanna, Sensual, oliwka łagodząca - jeżeli nie potraktujemy jej jako klasycznej oliwki (którą niestety nie jest), ale jako środek do stosowania po depilacji, okazuje się, że to świetny produkt za niewielką cenę. Dzięki tej oliwce usuwanie pozostałości wosku po depilacji jest łatwością. Kosmetyk łagodzi podrażnienia, wygładza i natłuszcza skórę. Plusem jest również wygodne opakowanie (pompka z rozpylaczem) i śliczny, słodki owocowy zapach. Nie nawilża, ale nikt tego nie obiecywał. Żałuję, że nie zdążyłam jej wykorzystać, ale powód był banalny: nie przepadam za depilacją woskiem i rzadko ją wykonuję, a to głównie po tej metodzie moja skóra zaczyna się buntować. 

Na pewno można znaleźć lepsze i bardziej uniwersalne kosmetyki. Jednak jeśli postrzegać tę oliwkę w kategoriach do których została stworzona, uważam, że jest naprawdę godna polecenia - swoje zadanie wypełnia w 100%.


Alterra, nawilżająca odżywka Granat i aloes - moje włosy uwielbiają maski, a na odżywki reagują pogardliwym "pani, co za ochłapy nam pani dajesz". Tym bardziej doceniam tę, która pośród wielu innych, jako jedyna daje mi fantastyczne efekty. Wystarczy chwila - i włosy stają się gładkie, miękkie i lśniące. Są odpowiednio nawilżone i dobrze się układają. 

Nie odnotowałam żadnych skutków ubocznych - obciążenia czy szybszego przetłuszczania włosów. Do tych wszystkich dobroci dochodzi jeszcze piękny, słodki zapach. Od odżywki nie wymagam więcej. Granat i aloes to moja ulubienica i na pewno jeszcze nieraz ją kupię. Egzemplarz widoczny powyżej został wykorzystany do cna, można powiedzieć, że podwójnie zdenkowany ;), a ostateczne pożegnanie spotkało się z moim dużym niezadowoleniem.

***

Miałyście te produkty? Podzielacie moją opinię o nich, a może wręcz przeciwnie - Wasze wrażenia na ich temat są zupełnie odmienne? Jestem ciekawa czy też raz na jakiś czas robicie generalne porządki w zapasach kosmetycznych :)
Pozdrawiam,

wtorek, 25 lutego 2014

Współprace i podróbki perfum

Nie spodziewałam się, że taka sytuacja kiedykolwiek będzie miała miejsce. Nie sądziłam po prostu, że jest to możliwe. Handel podróbkami jest nielegalny i firmy trudniące się tym procederem robią wiele, by nie rzucać się w oczy - wiedzą, że (niestety) atrakcyjne ceny produktów i tak przyciągną klientów. 

Ostatnio jednak pewna taka "perfumeria" wyłamała się ze schematu i nawiązała współpracę z blogerkami, oferując im 20-mililitrowe "testery", jak sami twierdzą, "markowych" perfum. 

Niestety owe fiolki, jak również cała reszta perfum i innych produktów oferowanych przez ten sklep, to podróbki

Taki produkt ZAWSZE jest podróbką! 

Kochani - jeśli zobaczycie, że na jakimś blogu polecana jest perfumeria.in jako sklep oferujący oryginały, nie wierzcie słowom autora. Nie da się kupić 100-mililitrowych wód perfumowanych Chanel za 65 zł! Nie ma czegoś takiego jak identyczne flakony wszystkich perfum wszystkich producentów!




Nie ma znaczenia, czy taka podróbka pachnie tak samo (a nie pachnie) jak oryginał. Po pierwsze - wykorzystywanie logo i nazwy producenta na takich wyrobach to kradzież, a uczynienie stałego dochodu ze sprzedaży nieoryginalnych produktów to przestępstwo za które można na pięć lat pójść za kratki. Po drugie - tak naprawdę nie wiadomo, co w tych perfumach siedzi! Nakładamy je na skórę, skutki niefrasobliwości mogą być różne.

Jestem zaszokowana bezczelnością właściciela firmy i szczerze liczę, że odpowiednie służby zajmą się tą sprawą, a blogerki pójdą po rozum do głowy i nie będą nawiązywać współpracy z tym sklepem. Niestety część dziewczyn zamiast przyznać się do błędu i niewiedzy, uparcie kasuje komentarze informujące o tym, że zgodziły się promować towar nieoryginalny... Dziewczyny, czy naprawdę 20 mililitrów wątpliwej jakości płynu jest warte utraty dobrego imienia i wiarygodności? Nawet jeśli wszystko wam jedno, czy reklamujecie oryginały czy podróbki, wypadałoby się umieć do tego przyznać.

Nie piszę tego postu tylko jako miłośniczka perfum, dla której kupno podróbki jest nie do przyjęcia. Nawet nie jako blogerka, chociaż owszem, boli mnie ta sytuacja, gdyż powoduje, że uznaje się nas za lecące na byle gówienko puste idiotki. Piszę to przede wszystkim z perspektywy osoby, która tępi wszelkie przejawy cwaniactwa i gardzi kradzieżą.

Proszę, nie dajcie się nabrać i nie wspierajcie tego typu zjawisk!

Więcej szczegółów znajdziecie tutaj: http://wizaz.pl/forum/showthread.php?t=746091

piątek, 21 lutego 2014

Fantazje producentów, które mnie irytują

Producenci lubią składać na opakowaniach swoich kosmetyków piękne obietnice, od pospolitego nawilżenia i ujędrnienia przez wymarzony efekt sztucznych rzęs aż do śmiesznego scalenia końcówek włosów. Wydumane opisy działania mają wartość bardziej reklamową niż informacyjną i każdy prędzej czy później orientuje się, że należy na nie patrzeć z przymrużeniem oka. 

Inna sprawa, kiedy producent nagina rzeczywistość w sprawie składu produktu i reklamuje się czym innym niż to, co stoi z INCI. Właśnie o tym będzie dzisiejszy post - bo o ile parskam śmiechem nad wymyślnymi opisami dziesięciu tysięcy zbawiennych funkcji jednego kosmetyku, tak niedopowiedzenia w sprawie składów really grind my gears (niech żyje Peter Griffin!).

  Zawiera ekstrakt z…
Często jest tak, że produkt zawiera rzeczony ekstrakt, ale w ilości śmiesznie małej, która nie ma szans zadziałać. Jeśli w składzie jest za Parfum (którego maks. zawartość to 0,4%), to oznacza, że obiecanego wyciągu właściwie prawie wcale nie ma. W czasie boomu na olej arganowy co druga nowość była reklamowana jako zawierająca go w składzie; z tego wszystkiego najwyżej połowa miała argan w ilości pozwalającej mówić o potencjale pielęgnacyjnym. 

Inny przykład? Żel do mycia twarzy Bourjois. Producent mówi o ekstrakcie z ogórka (Cucumis Sativus Fruit Extract), który to w składzie znajduje się za Linalool, substancją zapachową o maksymalnym dopuszczalnym stężeniu w kosmetyku rzędu 0,01%. Poza tym nektary (!) do kąpieli Luksja, na opakowaniu których producent chwali się ekstraktami - znajdującymi się za kompozycją zapachową. 

Co pocieszające, jest wiele firm, które w swoich kosmetykach umieszczają ekstrakty naprawdę wysoko, a jednocześnie nie chwalą się tym na prawo i lewo. 


Kosmetyk zawiera łagodne substancje myjące/ Łagodny dla skóry
Niejednokrotnie okazuje się, że to bullshit na resorach. Zamiast łagodnych detergentów (Coco glucoside, Decyl glucoside, Lauryl glucoside, Cocamidopropyl betaine, Coco betaine), otrzymujemy najostrzejsze, wysuszające skórę, podrażniające: Sodium Laureth Sulfate, Sodium Lauryl Sulfate, Ammonium Lauryl Sulfate czy Sodium Myreth Sulfate. Nie u każdego wystąpią skutki uboczne, takie jak wysuszenie czy swędzenie skóry - to domena osób o bardzo wrażliwej skórze. Ale... po co kłamać? 

Nie rezygnuję z SLS i pochodnych, są elementem szamponu oczyszczającego, którym mniej więcej co półtora tygodnia myję włosy, oraz płynu pod prysznic – ale zdecydowanie nie toleruję sytuacji, gdy producent obiecuje łagodny kosmetyk, a serwuje coś innego. Oczywiście tak naprawdę nie kłamie, bo te łagodne substancje najczęściej są w składzie - ale po SLS.


Cocamidopropyl Betaine jest faktyczne łagodny i dodatkowo zmniejsza siłę obecnego wyżej SLeS, ale to niejeden taki produkt - niestety obecnie jedyny, jaki mam "na stanie", by zrobić mu zdjęcie ;)

Olejek do kąpieli 
Patrzymy na skład, a tam pięć tysięcy substancji i jeden nieśmiały olej gdzieś hen, w drugiej połowie. Albo jeszcze lepiej – żadnego olejku w ogóle nie ma. Na początku najczęściej SLS, zdarza się i parafina. Nie ma mowy o nawilżeniu, natłuszczeniu, odżywieniu. Koniec końców taki „olejek” to kolejny płyn do kąpieli różniący się od prawidłowo nazwanych braci tym, że wlany do wanny od razu się rozpuści, zamiast opaść w grudkach na dno. 


A jakie producenckie fantazje najbardziej wkurzają Was? Chętnie posłucham, być może o czymś zapomniałam :)

***

Jak widzicie, zmieniłam nagłówek i kolory szablonu. Będę wdzięczna za wszelkie opinie na temat nowego wyglądu blogu, także te negatywne. Jeżeli macie sugestie dotyczące ewentualnych poprawek, przyjmę je z wdzięcznością :)
 

środa, 19 lutego 2014

Coś dla zmysłów, coś dla... ciała? | Balsam do ust Bielendy

Nie spodziewałam się zbyt wiele, kiedy w drogerii wrzucałam do koszyka Balsam do ust "Zmysłowa wiśnia" Bielendy. Pamiętam jak dzisiaj ten dzień - wbiegam do Rossmanna, mając dosłownie trzy-cztery minuty na wybór i zakup produktu, który nawilży moje usta i jednocześnie nada im kolor. Sytuacja podbramkowa, więc i ten balsam potraktowałam jako ostatnią deskę ratunku, nie spodziewając się, iż będę go poza tym jednym jedynym razem używać. W końcu jednak na stałe zagościł w mojej torebce, chciałam bowiem wyrobić sobie o nim porządną opinię, tak, aby móc go z czystym sumieniem polecić bądź odradzić. Właśnie nadszedł czas na jej wyrażenie - zapraszam do lektury :)

Bielenda, Balsam do ust "Zmysłowa wiśnia" 
Gdzie? Hebe, Superpharm, Rossmann | Za ile? 7zł

OPAKOWANIE

Tubka o pojemności 10 g. Wygodne i higieniczne rozwiązanie, niestety z estetyką trochę gorzej, bo etykieta jest krzywa i praktycznie od razu zaczęła się odklejać.

Otwór, z którego wydobywamy kosmetyk, jest odpowiedniej wielkości. Plus za ukośne wyprofilowanie "dziubka", taki kształt dobrze sprawdza się przy smarowaniu ust.


ZAPACH I KONSYSTENCJA

Zapach zgodnie z nazwą wiśniowy. Trochę bardziej zalatuje kisielem ze sztuczną nutą, niż prawdziwym owocem, niemniej jednak niezaprzeczalnie jest to wiśnia. Trochę za słodki, dobrze wyczuwalny, ale też nie za mocny. Niestety smak nie idzie w parze z zapachem i tu już jest wyraźnie plastikowo. 

Konsystencja stała, trochę żelowa. Wydobycie balsamu z tubki nie sprawia problemu, niestety do czasu - kiedy temperatury spadają, oscylując nawet powyżej zera, wyciśnięcie produktu staje się trudne. Na szczęście w zetknięciu z ustami formuła mięknie, rozpuszcza się, tym samym aplikacja jest wygodna i możemy pokryć nią usta w mgnieniu oka. Co ważne, balsam się nie klei. 

KOLOR

Ponieważ to przede wszystkim balsam, a nie błyszczyk, nie dziwota, że kolor nadawany ustom jest delikatny. Wersja wiśniowa podkreśla naturalny kolor warg, przyciemniając je dosłownie o pół tonu.


DZIAŁANIE

Nakładamy pomadkę, otrzymując lekki kolor i ładny błyszczykowy połysk. Część kolorówkowa na plus. A co z pielęgnacją? 

Cóż, balsam działa jak łatka na usta. Nadaje idealny poślizg i lekko nawilża, ale pod warstwą kosmetyku wciąż można wyczuć wszelkie nierówności warg, wszelkie suche skórki. Balsam niweluje uczucie spierzchnięcia, usta wyglądają lepiej, ale nie są specjalnie pielęgnowane. Produkt nie poprawi kondycji warg, nie odżywi, nie zmiękczy. Mimo śliskiej powierzchni, w rzeczywistości wciąż będą przesuszone.


Raz na jakiś czas można go użyć jako doraźnego rozwiązania. Nie wyobrażam sobie jednak używać go jako jedynego balsamu, gdyż zbyt słabo pielęgnuje. 

Na ustach utrzymuje się przez dość rozsądny, jak na swoją lekkość, czas - mniej więcej godzinę, kiedy nie jemy i pijemy. Wydajność również nie jest najgorsza, gdyż już odrobina produktu pozwala na pokrycie całej powierzchni ust.
SKŁAD


PODSUMOWANIE

Balsam Bielendy to produkt, które daje wrażenie wypielęgnowanych ust, a w rzeczywistości robi niewiele, aby poprawić ich stan. Z braku laku można go użyć, bo krzywdy nie wyrządza, a daje chwilową ulgę - ale na rynku jest dostępnych tak wiele skutecznych kosmetyków, iż kupno tego uważam za zbędne. Nie polecam. 

poniedziałek, 17 lutego 2014

Szmatą o podłogę, czyli czemu ostatecznie skreśliłam WH

JESTĘ HEJTERĘ. 

Takie hasło powinnam sobie umieścić na koszulce (zaraz po tej z "I don't understand" z przodu i "I still don't understand" z tyłu; i po tej z "Angels have my phone box"). 

Nie jestem feministką i nie wpycham facetów w sukienki, ale bardzo wkurza mnie dzielenie czynności na "męskie" i "damskie". Nie farbuję włosów na zielono i nie tańczę nago pod pomnikiem Mickiewicza, ale jestem wyczulona na mówienie, że coś wypada robić, a coś nie - chyba że jakaś istota wyższa zezwoli (czytaj: słynny projektant mody). Nie czytuję Prousta i Pilcha, ale denerwują mnie domysły, że kobiety potrafią pomieścić w swoich małych móżdżkach tylko temat dbania o swoje ciało. 

O co poszło? O to, że Women's Health radośnie powiela wszystkie stereotypy. Pisałam już wcześniej o tym magazynie i chociaż nigdy nie uznawałam go za idealny, za każdym razem broniłam. Pałka się przegła, jakby to powiedział naczelny kiepski Polak.

Zdjęcia pochodzą z WH, które wydano przed świętami. Późniejszego nie kupiłam, bo po przejrzeniu w EMPiKu nie znalazłam niczego, co mogłoby wywabić moją kartę z portfela. Numer stary, ale przeczytałam go dopiero teraz, bo mam z zwyczaju czytać gazety w pociągu, a to ostatnio było rzadką przygodą. I szczerze, wstyd mi było wyjmować to-to z torby i czytać. Razem z WH w trakcie podróży przeczytałam "Men's Health" i "Twój Styl" i przepaść pomiędzy tymi dwoma tytułami a WH okazała się ogromna. 

Grzechy WH:

1) Siłownia jest dla facetów, ale Ty też możesz iść


Super, że redakcja WH uznaje, że jesteśmy na tyle odważne, aby pójść na siłkę i zamiast do rowerka, pobiec w stronę sztangi. Ale po co te teksty, że wyciskanie to męska rzecz? Może mi powiecie, że prowadzenie samochodu to też męska rzecz? A wkręcanie żarówki?

2) 1500 kcal i jedziesz


Dzienne zapotrzebowanie kaloryczne bardzo aktywnej kobiety o przeciętnej wadze wynosi około 2000 kcal. Obcinanie od razu 500 kcal nie jest zbyt dobrym wyjściem dla organizmu, nawet jeśli chcemy chudnąć. No i co zrobić, kiedy przestaniemy chudnąć? Obciąć dzienne spożycie o kolejne 200, 300 kcal? Oczywiście nadal możemy sobie pozwolić na Oreo. Że ma cukier i syrop glukozowo-fruktozowy? Pani, to nieważne, po trzech nie przytyjesz i to się liczy!

3) Jestem zgrabna, szczupła, ćwiczę dwa razy w tygodniu


Kojarzycie facetów z okładek Men's Health? Wielcy, umięśnieni, na pierwszy rzut oka widać, że wkładają w swój wygląd bardzo dużo, bardzo ciężkiej pracy. Nawet mnie, jako kobietę, motywują niesamowicie, bo wiem, że nie urodzili się tacy, że tę kupę mięcha na sobie okupili godzinami bólu i potu. Podziwiam ich za wytrwałość. 

Nie mówię, by na okładki Women's Health trafiały kulturystyki, bo to przesada w drugą stronę i bezsens zupełny. Ale czemu nie pokazywać kobiet, dla których sport jest naprawdę ważny i u których widać wpływ sportu na sylwetkę? Serwuje się nam panie szczupłe, "gładkie", zgrabne z powodu genetyki, rozsądnej diety i... niezbyt intensywnych ćwiczeń. Do czego ma mnie motywować kobieta biegająca 5 km dwa razy w tygodniu? Znam blogerki, zdawałoby się zwyczajne dziewczyny, które wzbudzają mój niekłamany podziw, przebiegając dwa razy większą odległość przy każdej możliwej okazji. 

4) A wiesz, że ciemne kolory pomadek możesz nosić na co dzień?


YOU DON'T SAY. Do licha, chyba wyprzedziłam epokę i gorszyłam tłumy już rok temu, biegając z czerwonymi, burgundowymi i fioletowymi ustami w biały dzień. 

5) Kali nie czytać, Kali się malować


Nieodłączną częścią "Men's Health" jest dział kulturalny, gdzie możemy poczytać o nowych książkach, płytach, filmach, grach; znajdziemy tam również dział podróżniczy. W "Women's Health" wzmianki o literaturze czy kinematografii próżno szukać. Kiedy redakcja MH przygotowała dodatek o świątecznych prezentach, uwzględniła w nim propozycje książkowe, filmowe, muzyczne, pojawił się nawet pomysł wyjazdu, i to nie pod palmy, a do Laponii! "Women's Health" popisało się jedynie biżuterią, kosmetykami i sprzętem elektronicznym. Nikomu nie przyszło do głowy, że kobieta może pragnąć czasem coś przeczytać - a niechby i to było "Pięćdziesiąt twarzy Greya". 

6) Piękno tylko z tuszem za 100 zł


W WH pokazywane są praktycznie wyłącznie kosmetyki wysokopółkowe. Rossmann jest dla plebsu. W czym problem? W tym, że taki "Twój Styl", jeden z najbardziej luksusowych magazynów w Polsce, obok kosmetyków za trzy stówy potrafi bez siary pokazać te za 30, ba! za 10 zł. Niestety prawdopodobnie, aby być na 100% fit, trzeba kupować Lancome, a nie jakieś tam Maybelline.

***

"Women's Health" ma zalety, owszem. Ciekawe przepisy (tutaj fantastyczny zbiór zdrowych, dietetycznych ciast), coraz sensowniejsze ćwiczenia, przydatne artykuły na temat żywienia (np. o niebanalnych zamiennikach cukru). Niestety znakomite przepisy i rozsądnie skomponowane treningi znajdę również w internecie. Szkoda mi płacić osiem złotych ludziom, którzy traktują mnie jak płytką i leniwą dziewczynę.

niedziela, 16 lutego 2014

Podsumowanie kolejnego planu treningowego

W piątek zakończyłam sesję (wszystkie egzaminy zdane w pierwszym terminie i to z dobrymi wynikami, pochwalę się, a co!) i z tego względu do końca lutego będę przebywać w domu rodzinnym. Co za tym idzie - bez obciążenia. To dobry moment, by zakończyć kolejny plan treningowy. 

O tym, co planuję robić w styczniu i część lutego pisałam w tym poście. Ćwiczyłam od 7 stycznia do 14 lutego, w każdy wtorek, czwartek i sobotę, poza ostatnim tygodniem, kiedy te dni przesunęły się do poniedziałku, środy i piątku (zmieniłam plan, ponieważ w sobotę wracałam do domu). W niedziele dodawałam do tego również treningi Zuzki Light, a podczas sesji trochę cardio, głównie Kickbox Workout Jillian Michaels i 20-minutowe cardio z Fitness Blender. 

Ten typ treningu przypadł mi do gustu o wiele bardziej niż poprzedni obwodowy. Przede wszystkim po każdym ćwiczeniu ma się czas na zmianę obciążenia, co jest bardzo wygodne, gdy dysponujemy ograniczoną ilością sprzętu. Poza tym przyznam że o wiele bardziej podobało mi się podejście, że każde ćwiczenie robimy w danym treningu raz - trzy razy po dziesięć powtórzeń, a potem już do niego nie wracamy. Już wiem, że teraz będę wybierać tylko takie treningi. Frajdy miałam co niemiara!

Kupiłam w końcu sztangę i tym samym dodatkowe obciążenie, co pozwoliło na o wiele wydajniejsze wykonywanie treningu i większy progres

Wykonywanie treningu zajmowało mi około półtorej godziny razem z rozgrzewką i niespiesznym rozciąganiem. Owszem, to dość długo - sporo czasu zajmowało przekładanie talerzy, zwłaszcza w trzecim treningu, gdy ze stosunkowo lekkiej hantli musiałam szybko rozporządzić logicznie obciążeniem na sztangę i hantlę tak, by na hantli zmieściło się jak najwięcej ;)

PLAN TRENINGU

DZIEŃ 1

1. przysiad klasyczny (3 x 10, 90 sek. przerwy) 
2. MC Romanian (3 x 10, 90 sek.) 
3. wspięcia ze sztangą na barkach (3 x 10, 60 sek. stopy na krążkach), 
4. wyciskanie żołnierskie (3 x 10, 60 sek.) 
5. wyciskanie leżąc (3 x 10, 60 sek.) 
6a. podciąganie hantli wzdłuż tułowia (3 x 10, 2 hantli jednocześnie, do szyi, zatrzymanie w górze na 2 s 
6b. uginanie ramion ze skrętem (3 x 10, stojąc) 
(60 sek przerwy między obwodami) 

DZIEŃ 2

1. thrusters (3x10 , 60 sek przerwy) 
2. wypady dalekie (3x10/ na nogę , 60sek) 
3. wiosłowanie hantelką w opadzie tułowia (3 x 10/ na rękę, 60sek) 
4a. wznosy bokiem (3x10 , 60sek przerwy między odwodami, /ręce minimalnie ugięte w łokciach) 
4b. wznosy bokiem w opadzie tułowia (3x10, /ręce ugięte w łokciach) 
5. plank (1 x max) 
6. wznosy bioder (3 x 10, z obciążeniem, 30 sek.) 
superseria wytrzymałościowa (5 obwodów, przerwa max 60 sekund między obwodami), 
a. pompki przy ścianie/ damskie/ męskie x 5 
b. brzuszki -nogi na krześle, kąt prosty x 20 
c. przysiady bez obciążenia 30 sekund (tempo bardzo szybkie). 

DZIEŃ 3 

1. snatch jedną ręką 3 x 10 na każdą rękę (90sek) 
2a. martwy na prostych nogach ze sztangielkami (3 x 10, 90 sek) 
2b. przysiad plie (3 x 10, szeroki ze sztangielką) 
3a. wiosłowanie sztangą w opadzie (3 x 10, 60 sek. ) 
3b. wyciskanie sztangielek na skośnej w górę (3 x 10); 
4a.wznosy kolan w zwisie 3 x 10 
4b.woodchopper 3 x 10 (na każdą stronę) 
4c.jeżyki 3 x 10. 
(60sek przerwy między obwodami). 
obwodówka wytrzymałościowa (docelowo 5 obwodów, 1 min przerwy miedzy obwodami) 
7 przysiadów, 7 wypadów (na nogę), 7 przysiadów z wyskokiem, 7 wypadów (na nogę). 

WYNIKI

TRENING A
Obciążenie tydzień I
Obciążenie tydzień VI
Przysiad klasyczny
20 kg | 22,5 kg
27,5 kg
MC Romanian
30 kg | 32,5 kg
42,5 kg | 45 kg
Wspięcia ze sztangą na barkach
20 kg | 22,5 kg
30 kg
Wyciskanie żołnierskie
20 kg
20 kg
Wyciskanie leżąc
2x7,5 kg
2x8,75 kg
Podciąganie hantli wzdłuż tułowia
2x5 kg
2x6,25 kg
Uginanie ramion ze skrętem
2x5 kg
2x6,25 kg
TRENING B
Obciążenie tydzień I
Obciążenie tydzień VI
Thrusters
2x5 kg
2x7,5 kg
Wypady dalekie
2x7,5 kg
2x10 kg
Wiosłowanie hantelką w opadzie
10 kg
12 kg
Wznosy bokiem
2x3 kg
2x3,75 kg
Wznosy bokiem w opadzie tułowia
2x3 kg
2x3,75 kg
Plank
-
-
Wznosy bioder
20 kg
37,5 kg
TRENING C
Obciążenie tydzień I
Obciążenie tydzień VI
Snatch jedną ręką
7,5 kg
10 kg | 11,25 kg
Martwy na prostych nogach
30 kg
37,5 kg
Przysiad plie
15 kg
17,25 kg
Wiosłowanie sztangą w opadzie
20 kg
22,5 kg
Wyciskanie sztangielek na skośnej (piłka)
2x7,5 kg
2x8,75 kg
Wznosy kolan (w leżeniu)
-
-
Woodchopper
6,25 kg
7,5 kg
Jeżyki (przyciąganie piłki pod siebie)
-
-

W pierwszym tygodniu w treningach A i B nie miałam do dyspozycji sztangi, co dało takie właśnie dość nędzne obciążenia jak 20 kg w unoszeniu bioder. Z kolei w tygodniu szóstym już te dokupione przestawały wystarczać - martwy ciąg i przysiad plie robi się jeden po drugim bez przerwy, co uniemożliwia zmianę obciążenia. W innym przypadku mogłabym pewnie bez problemu zrobić przysiad z obciążeniem 20 kg.

EFEKTY




Być może wizualnie trudno zobaczyć różnicę - mięśnie brzucha wciąż ukrywają się pod tkanką tłuszczową, której nie gubiłam, gdyż a) cardio to nie jest moja ulubiona forma ćwiczeń; b) wszędzie poza brzuchem jestem szkieletowata i dalsze gubienie tkanki tłuszczowej może pójść w niekoniecznie dobrym kierunku. Mimo wszystko mam nadzieję że do czerwca w tym płaskim miejscu pomiędzy piersiami a pępkiem pojawi się wyraźna kratka. Różnicę za to czuję bardzo wyraźnie, dotykając brzucha, a to już coś.

Biceps jak to biceps, rośnie najszybciej. Przed tym treningiem nie miałam "buły", zginając ręce tak, jak na zdjęciu obok, teraz jest ona dobrze widoczna. Plecy - ach plecy i te puzzle na nich, jestem naprawdę z siebie dumna.


Różnica jest i w nogach, zwłaszcza uda są bardziej umięśnione. Z pupą gorzej - widzę, że się uniosła, jest bardziej okrągła, ale to nadal nie jest zadowalający mnie efekt. Poza tym w moim przypadku wystarczy jeden dzień słabiej pojeść, by spodnie zaczęły mi spadać z tyłka, pasek stał się za luźny, a pupa klapnęła. Jem jak głupia, a waga leci w dół. Pupy na szkielecie nie zbuduję, ale wiecie co? Poza pojedynczymi dniami kiedy sfrustrowana mam ochotę strzelać się po twarzy, patrzę na tę chudą polędwicę i wiem, że ona jest częścią mnie i do mnie pasuje.

Ale to, co sprawia mi największą satysfakcję, to świadomość swojej siły. To, że pokonuję kolejne słabości, zaciskam zęby i jadę dalej, nawet kiedy boli. To, że nigdy się nie poddaję. Mam odwagę stawiać sobie nowe wyzwania. To, że w każdym treningu jestem w stanie podnieść więcej. To, że mam coraz większą kontrolę nad mięśniami. Wreszcie - to, że w swetrze wyglądam na chudą słabą kobietkę, a pod spodem chowają się silne mięśnie. I mimo że nie wyglądam, to bez problemu podnoszę duże ciężary i trzaskam pompki. Diabelnie mi się to podoba. 
[źródło]

DIETA

Micha czysta, chociaż pełna węglowodanów - na szczęście pochodzących z pełnoziarnistego pieczywa, ryżu i owoców (warzyw nie wliczam do bilansu). Próbuję się nauczyć zjadać więcej tłuszczu, niestety są dni kiedy bardzo z tym słabo. Muszę się przekonać do używania większej ilości masła/oleju. Białka mam aż nadto. 

Jedynym cheat mealem w ciągu tych sześciu tygodni był burger z okazji zakończenia sesji - ale białą bułkę i sos zrównoważyły wołowina i warzywa, więc traktuję to jako pół-cheat meal. W tym miejscu odradzam jednak krakowskim fanom burgerów stołowanie się w Moo Moo Steak & Burger Club, gdzie buła stanowi 2/3 dania. Moaburger górą!

Z czego jestem zadowolona, to włączenie do diety dużej ilości warzyw. Wcześniej po prostu starałam się je jeść, co skutkowało jedną, maksymalnie dwoma porcjami dziennie. Teraz warzywa są nieodłącznym i absolutnie koniecznym elementem co najmniej czterech z pięciu posiłków dziennie. Jestem z tego bardzo dumna :)

Staram się jeść bardzo dużo. Miałam nadzieję ważyć w lutym 53 kg. Dzisiaj waga pokazała... 51 kg, czyli kilogram mniej niż miesiąc temu. Mam ochotę rzucać gromy. 


CO TERAZ

Dwa tygodnie bez obciążenia oznaczają maksymalny wycisk z Zuzką, ale na pewno wrócę też do Kickbox Workout. Chętnie zobaczę, co ma do zaoferowania Fitness Blender. Dalej - mam zamiar na nadchodzącej promocji Lidla kupić drążek i nieźle na nim poszaleć. 

Rzucam sobie wyzwanie: 50 pompek w jednym treningu. Niekoniecznie w jednej serii, ale za to bez przerw na inne ćwiczenia. Mam nadzieję że 1 marca będę mogła napisać - zrobiłam to! 

A co po feriach? Tego jeszcze nie wiem - ale kiedy już znajdę odpowiedni trening, i o nim dam znać :)

wtorek, 11 lutego 2014

Usta do ukochania - Catrice Teddy Brown

Szminek nigdy dosyć. Coraz częściej pomiędzy zbiorem czerwieni w moim koszyczku prześwitują pomadki w kolorze brudnego różu. Opisywałam już dzienniakową Rimmel, teraz czas na jej ciemniejszą, bardziej charakterną siostrę - a może brata? Catrice Ultimate Shine 060 Teddy Brown nie na darmo nosi nieco "przytulankową" nazwę, mnie ten kolor naprawdę kojarzy się z misiem-maskotką. Co nie oznacza, że jest dziecinny - wręcz przeciwnie. A zresztą... same zobaczcie. 

Catrice Ultimate Shine 060 Teddy Brown
Gdzie? Hebe, Natura, Firlit | Za ile? 15,99 zł 

OPAKOWANIE

Nie przepadam za metalicznymi opakowaniami, ale fakt faktem, pomadce Catrice nie można zarzucić braku estetyki. Solidny materiał (można rzucać w partnera), porządne zamknięcie - wrzucona do torebki szminka na pewno się nie otworzy, nie zgniecie jej najcięższy ładunek. Może jednak nieco się porysować... Minusem jest szybkie ścieranie się napisów z naklejki na spodzie. Co prawda nie przeszkadza to w użytkowaniu, ale problem może powstać w razie chęci sprawienia sobie powtórki z produktu, jeśli nie zapamiętamy serii i numeru. 


ZAPACH I KONSYSTENCJA

Zapachu brak.

Pomadka jest bardzo miękka, ale nie topi się i nie łamie. Dobrze rozprowadza się na ustach, nie wchodzi w załamania, nie podkreśla suchych skórek. Po aplikacji należy jednak przyłożyć do warg chusteczkę, ponieważ nawet po najdelikatniejszym nałożeniu będzie na nich zbyt dużo produktu.

KOLOR

060 Teddy Brown to ciemny róż z dodatkiem ciepłego brązu i kroplą rdzawej czerwieni. Zdecydowanie rzuca się w oczy. Uroku dodaje jej apetyczne, błyszczące i nieco mokre wykończenie. Na szczęście nie wynika ono z wielkich brokatowych drobinek, jest naturalne, wypływa "z wnętrza". Niestety owa świetlistość maleje z czasem - albo prawie od razu po zabiegu "chusteczkowym".

Znakomita pigmentacja, wystarcza jedna warstwa, by pokryć usta równym i wyraźnym kolorem.


DZIAŁANIE

Lubię pomadki wtapiające się w usta, ponieważ o wiele bezpieczniej i dłużej się je nosi. Niestety opisywana szminka nie należy do tej kategorii - Catrice Ultimate Shine po prostu jest na ustach, co przekłada się na skłonność do rozmazywania przez przyklejające się włosy i brudzenia zębów w najmniej odpowiednich momentach (czyli minutę po tym, jak zerknęłyśmy w lusterko i widziałyśmy, że wszystko ok). Tak jak pisałam wyżej, chusteczka po aplikacji to konieczność, a nie przydatna opcja; jej użycie minimalizuje problem prawie do zera, chociaż nie wyklucza całkowicie.


Trwałość jest przeciętna. Bez jedzenia i picia możemy cieszyć się kolorem przez mniej więcej trzy godziny. Sięgnięcie po posiłek automatycznie oznacza ponowne nakładanie pomadki - aczkolwiek przy drobnej przekąsce możemy liczyć na ładny, wyraźny cień koloru. Catrice schodzi wzorowo, równo z całego obszaru ust.

Nie wysusza ust, powiedziałabym wręcz, że delikatnie nawilża. Balsamu nam nie zastąpi, ale przy noszeniu jej dodatkowe nawilżenie nie powinno być potrzebne.

PODSUMOWANIE

Cudowny kolor sprawia, że noszę tę pomadkę z przyjemnością, mimo jej niewielkich wad. Potrafi zrobić psikusa i zrobić sobie wycieczkę poza kontur warg, ale można to przyrównać do nieznośnego, ale pełnego wdzięku psa (albo w tym przypadku niedźwiadka) - czasem cię wkurza, ale uwielbiasz go mimo wszystko ;)

piątek, 7 lutego 2014

Skrytka na słodycze, czyli karmelowo-cynamonowe masło do ciała Farmony

W balsamach czy masłach do ciała szukam przede wszystkim skutecznej pielęgnacji skóry, a potem pięknego zapachu. Czasami jednak to zapach staje się bohaterem pierwszoplanowym i czynnikiem zachęcającym do sięgnięcia po dany produkt - tak było w przypadku recenzowanego dzisiaj masła Tutti Frutti. Jeśli chcecie się dowiedzieć, czy - i co - ten kosmetyk ma do zaoferowania poza rozkoszną wonią (i czy faktycznie jest ona tak dobra jak sugeruje to nazwa), zapraszam do lektury. 

Farmona, Tutti Frutti, Masło do ciała, Karmel i cynamon
Gdzie? Rossmann, Mediq, Hebe, Natura, Auchan | Za ile? Ok. 13 zł


OPAKOWANIE

Prosty słój o pojemności 275 ml. Bez przekrętów z podwójnym dnem czy zwężającymi się ściankami - mamy tyle produktu, ile widzimy na wejściu. Masło zabezpieczone jest również folią ochronną, więc już w sklepie możemy sprawdzić, czy ktoś się przypadkiem do niego nie dobrał.


ZAPACH I KONSYSTENCJA

W tym momencie żałuję, że przez Internet nie można przesyłać zapachów. Kompozycja Tutti Frutti jest jedną z najlepszych, jakie miałam okazję spotkać w kosmetykach. Iście upajająca mieszanka gorącego karmelu i świeżego cynamonu jest genialnym rozwiązaniem za zimne dni: rozgrzewa i otula. To zapach niesamowicie słodki, jeszcze trochę, a byłby mdły - na szczęście odrobina ostrości wystarczy, by całość zharmonizować i zamiast ulepku mamy słodziaka z charakterem. Niestety jak wszystko w dużym natężeniu - może zmęczyć.

Co więcej, zapach długo utrzymuje się na skórze - od mocnego wstąpienia przez dobre 30 minut po wyczuwalny jedynie przyskórnie cień po kilku godzinach. 

Konsystencja zgodna z nazwą, czyli naprawdę gęsta - produkt jest w stanie stałym, żadne tam "trochę się przelewa". Na skórze masło rozprowadza się jak marzenie, sunie lekko, nie maże się, tylko stopniowo wchłania. Nie pozostawia klejącej czy tłustej warstwy. 


DZIAŁANIE

Czasem nic nam po pięknym zapachu, bo kosmetyk nie wykazuje żadnego pozytywnego działania. Dobre strony Tutti Frutti na szczęście nie kończą się na słodkim szaleństwie. Ten produkt wyraźnie natłuszcza, zmiękcza i wygładza skórę. Całkiem nieźle łagodzi podrażnienia, przyspiesza regenerację. Niestety praktycznie nie nawilża - bardziej chroni przed wysuszeniem i czynnikami zewnętrznymi, z przesuszoną skórą sam na pewno sobie nie poradzi. 


Nawet rezygnując z jego używania przez kilka dni, skóra pozostaje gładka i przyjemna w dotyku.

W tym miejscu wspomnę również o dobrej wydajności, masło spokojnie wystarczy nam cztery-pięć tygodni smarowania całego ciała. 

SKŁAD


PODSUMOWANIE

Rozkosz dla zmysłów, ochrona dla ciała - jeśli nie potrzebujecie nawilżenia, a czegoś, co otuli skórę (i to masłem shea - drugie miejsce w składzie - a nie parafiną) i uwielbiacie jedzeniowe zapachy, to ten produkt jest dla Was. Ja chętnie do niego wrócę - najpierw jednak sięgnę po coś nawilżającego.