poniedziałek, 22 lipca 2013

Porządki w kolorówce

W życiu kobiety czasami nadchodzi taki czas, gdy kolekcjonowane przez nią dobra przestają się mieścić w wyznaczonym dla nich miejscu. Kobieta ma wtedy dwa wyjścia - przygotować więcej miejsca, lub z ciężkim sercem pozbyć się części z tych dóbr. W końcu wciąż pojawiają się nowe :) 

Ja wybrałam to drugie wyjście, zwłaszcza że część z tych nieszczęśników zahaczała już o termin przydatności.



Wibo, Spicy Lip Gloss o numerze 8. Błyszczyk pozbawiony drobinek, nadaje ustom delikatny, ale widoczny efekt, taka czerwień dla początkujących ;). Ekstrakt z papryczki chili wywołuje - zwłaszcza na początku - pieczenie ust, efekt dość przyjemny w odczuciu, ale wcale tych ust nie powiększający. Lubiłam go, dobrze się nosił i prawie nie kleił, ale gdy przerzuciłam się na pomadki, leżał i się kurzył. 

Nivea Fruity Shine Strawberry - w sumie to pomadka ochronna, ale ponieważ nadaje ustom kolor, wrzucam ją do kolorówki. Używałam ją bardzo często pod błyszczyk z Wibo, razem dawały lepszy efekt niż każde osobno. Subtelna czerwień i naturalny zapach truskawek to jej zalety, niestety nie poradziła sobie z głównym zadaniem, czyli pielęgnacją ust. 

H&M, błyszczyk w kolorze coral - wywalam, bo mam drugą sztukę, którą kupiłam w panice po chwilowym zgubieniu tej ;). Teraz błyszczyki noszę rzadko, ten trzymam w torebce na wypadek sytuacji, gdy wybiegam z domu bez podkreślonych ust. 


Po otwarciu opakowania wita nas piękny zapach gumy balonowej. Swatch na ręce pokazuje bogactwo perfidnych drobinek, ale na ustach są prawie niewidoczne, o ile nie patrzymy z bardzo bliska. Zdjęcie ust nie do końca oddaje prawdziwy kolor, ten jest zdecydowanie koralowy, taki, jaki widzimy w opakowaniu. Krycie jest minimalne. Całkiem przyjemny produkt, ale dość mocno się klei. 

Maybelline, Colossal Volum' Express Waterproof - no i kolejna tubka mojego ulubieńca wykończona. Zaczął wysychać i po zerknięciu do środka mogłam zauważyć dno, więc mimo że po reaktywacji mógłby jeszcze posłużyć, pomachałam mu na pożegnanie. Zaczął mnie nudzić. Nadal jestem z niego w stu procentach zadowolona, ale potrzebowałam zmiany. 



Essence Superfine Eyeliner - kupiłam go w październiku; na początku byłam nim zachwycona - mocno czarny i wygodny. Ale nawet najlepszy eyeliner nie uczyni mistrza kreski z osoby która kresek rysować nie umie ;) podchodziłam do niego parę razy, ale głównie leżał nieużywany. Kilka miesięcy temu chciałam do niego wrócić i niestety nie nadawał się już do niczego. Końcówka zrobiła się miękka, wręcz wiotka, a tusz przestał do niej docierać. 

Essence, błyszczyk XXXL Shine - nie mam niestety własnych zdjęć, bo błyszczyki wyrzuciłam zanim wpadłam na pomysł tego posta. Byłam w posiadaniu dwóch odcieni: 01 Pure Chic i 19 Nude Candy. Nude Candy zadawał ustom delikatny różowy kolor oraz subtelny połysk, Pure Chic był błyszczykiem bezbarwnym, dzięki któremu usta błyszczały bardzo mocno - o wiele mocniej niż w przypadku Nude Candy, dlatego najczęściej nakładałam je oba. 

Nude Candy był bardziej gęsty i klejący niż Pure Chic. Ten ostatni był zaskakująco lekki; nie wykluczam powrotu do niego.

piątek, 19 lipca 2013

Filtry przeciwsłoneczne cz. 1 - SunOzon SPF20

Filtr przeciwsłoneczny to latem mój kosmetyk numer jeden. O ile filtr do twarzy staram się wybrać spośród sprawdzonych, aptecznych marek, do ciała podchodzę nieco bardziej niefrasobliwie i od kilku lat wybieram produkty SunOzon, marki własnej Rossmanna. Tym razem, ze względu na lato w mieście, wybrałam zaledwie faktor 20. W międzyczasie okazało się, że przydałby się wyższy, ale – to wyjdzie w trakcie recenzji :)

 Jestem zwolenniczką używania wysokich filtrów przeciwsłonecznych. Moim zdaniem kupowanie produktów z SPF mniejszym niż 15 to wyrzucanie pieniędzy w błoto; takie SPF6 daje bardzo krótkotrwałą ochronę, zastosowane w mniejszej niż należy ilości wręcz zerową. Po co się nawet fatygować?

Panuje powszechny mit, że używając kosmetyków z wysokim filtrem nie można się opalić – przeciwnie, można, ba, nie ma bata, żeby się nie opalić, ale odbywa się to w sposób o wiele bardziej bezpieczny. Jasne, trwa to dłużej, ale uważam, że to o wiele lepsza opcja niż szybkie pozyskanie krótkotrwałej w gruncie rzeczy opalenizny i ryzyko nabawienia się podrażnień i chorób skóry. O szybszym starzeniu się tkanek nie wspomnę.

Sama mam skórę jasną, ale w ciepłym odcieniu. Opalam się bardzo szybko, od razu na brązowo, praktycznie nie znam u siebie podrażnień, ale też nigdy nie wysiadywałam na słońcu godzinami bez ochrony. Włosy i oczy mam ciemne, co razem daje fototyp IIIb.

Poza powodami zdrowotnymi, ja na sobie po prostu nie lubię opalenizny, więc szukam produktu jak najbardziej skutecznego.

Na twarz używam filtru SPF50+, co do ciała, uważam, że SPF20 dla mojego fototypu podczas przeciętnego lata wystarczy.

SunOzon Classic, mleczko do opalania SPF20


OPAKOWANIE

Żółta butelka o pojemności 200ml. Poręczna, o wygodnym i solidnym zamknięciu na zatrzask. Na opakowaniu zawarte są wszystkie informacje odnośnie składu i użytkowania produktu.
3/3

ZAPACH I KONSYSTENCJA

Nie potrafię odnieść zapachu do woni znanej z szarej rzeczywistości, to zapach mocny, dość długo utrzymuje się na skórze. Alkohol jest ledwo wyczuwalny dopiero po poważnym wwąchaniu się. Podoba mi się, chociaż po kilku godzinach może drażnić. 

Sun Ozon niby jest mleczkiem, ale konsystencja jest gęstsza, nie spływa z ciała, ale nie ma też zwięzłości balsamu. Produkt bardzo wygodnie się rozprowadza.
2/3


DZIAŁANIE

Filtry należy nakładać w dużej ilości, tak, abyśmy po rozsmarowaniu po ciele nadal mieli widzieli białą warstwę kosmetyku. Jeżeli nałożymy trochę za dużo, SunOzon nie wchłonie się całkowicie, a przy próbach rozsmarowania zacznie się rolować. Odpowiednia ilość wchłonie się szybko, ale i tak będzie bielić (zauważam to przy swoich niemalże białych rękach, osoby o ciemniejszej karnacji będą widziały białe smugi bardziej wyraźnie). Produkt zostawia po sobie lekko klejący film – efekt jest jednak minimalny i niekłopotliwy.

Z ochrony jestem bardzo zadowolona. Przyszło mi jeździć w czerwcu na praktyki – trzy dni całodziennego chodzenia po najmocniejszym Słońcu, także, a wręcz w szczególności w godzinach 12-15. Trafiłam akurat na największe upały. SunOzon był wystawiony na niezłą próbę i  przeszedł ją pozytywnie!

W ciągu dnia nie było czasu ani warunków na ponowną aplikację filtra, musiała mi wystarczyć ilość nałożona rano na skórę.

Po pierwszym dniu miałam lekko zaczerwienione ramiona, podrażnione miejsca jednak nie bolały, czułam je trochę przy kontakcie z wodą. Zapamiętałam, by na drugi dzień zwrócić szczególną uwagę na te miejsca – i było ok, na tym zaczerwienieniu się skończyło.

Mój kark był poddany największej ekspozycji, chwilami czułam, jak Słońce niemalże wypala mi skórę, ale i tu SunOzon nie zawiódł, obyło się bez poparzenia. Jedyne co, to kark stał się najbardziej opaloną częścią mojego ciała ;)

Ręce opaliłam tak naprawdę dopiero za trzecim razem, gdy spodziewając się pochmurnego dnia, posmarowałam jedynie właśnie kark i ramiona. A dzień okazał się słoneczny tak jak pozostałe :)

Filtra używałam później również w mieście, gdzie słońce również mocno dawało się we znaki.

Ostatecznie: SunOzon uchronił mnie przed poparzeniami, skóra opaliła się minimalnie, ale widocznie. Dodatkowo nie była przesuszona, mleczko poradziło sobie z jej nawilżeniem.

Niestety w trakcie używania na dekolcie pojawiło się parę krostek.

A teraz najpoważniejsza wada. Moje bluzki w kontakcie z SunOzonem zafarbowały na ramionach na pomarańczowo. Dopranie powstałych plam jest praktycznie niemożliwe. Owszem, na opakowaniu jest ostrzeżenie, że należy unikać kontaktu z ubraniami. Ubrać się jednak trzeba, a nawet po długim czasie po aplikacji filtr wyłazi na skórę np. z potem.
11/15
SKŁAD


Octocrylene - filtr UV. Fotostabilny, pomaga stabilizować inne filtry; może wywołać alergie. Chroni dobrze przed promieniowaniem UVB i małym stopniu przed UVA. Słaby, jeśli stosowany samodzielnie. 
Alcohol - substancja konserwująca, rozpuszczalnik, uniemożliwia rozwój mikroorganizmów w produkcie.
Glycerin - substancja nawilżająca. 
C12-15 Alkyl Benzoate - emolient, tworzy na powierzchni skóry film który zapobiega nadmiernemu odparowaniu wody, wygładza i zmiękcza.
Ethylhexyl Salicylate - filtr UV, chroni przed promieniowaniem UVB, wodoodporny, średnio stabilny.
Butyl Methoxydibenzoylmethane - filtr UV, chroni przed promieniowaniem UVA, sam w sobie niestabilny.
Titanium Dioxide (Nano) - filtr UVB i UVA, stabilny poza ekspozycją bezpośrednio na słońcu. 

Vp/Hexadecene Copolymer - emolient, tworzy na powirzchni skóry film, zmniejsza lepienie i tłustość kosmetyku, ułatwia rozsmarowanie.
Propylheptyl Caprylate - plastyfikator, nadaje odpowiednią konsystencję.
Phenoxyethanol - substancja konserwująca.
Stearyl Dimethicone - emolient.
Panthenol - prowitamina B5, substancja nawilżająca o działaniu przeciwzapalnym
Tocopheryl Acetate - przeciwutleniacz, hamuje procesy starzenia się skóry 
Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer - polimer, substancja filmotwórcza, stabilizuje konsystencję kosmetyku
Parfum - substancja zapachowa
Silica - żel krzemionkowy, stabilizuje kosmetyk i ułatwia rozprowadzanie
Sodium Hydroxide - regulator PH
Xanthan Gum - polisacharyd, zagęstnik, wpływa na lepkość produktu
Disodium Edta - sekwestrant, zwiększa trwałość kosmetyku, zapobiega rozwarstwieniu i zmianom barwy.
Dimethicone - emolient.
Linalool, Limonene, Benzyl Salicylate, Eugenol, Citronellol, Coumarin - substancje zapachowe.
Tocopherol - przeciwutleniacz. 


DOSTĘPNOŚĆ


Drogerie Rossmann.
2.5/3

WYDAJNOŚĆ

Zależy oczywiście od tego, jak często i na jaką powierzchnię ciała aplikujemy produkt. Jest całkiem przyzwoita. Po około trzech tygodniach smarowania kilka razy w tygodniu zestawu ręce+dekolt+ramiona+kark butelka mam jeszcze co najmniej 1/3 opakowania. 
3/3

CENA
Ok. 10zł/200ml

3/3

SUMA PUNKTÓW: 24,5/30

Podsumowując: SunOzon jest skutecznym preparatem, do tego dochodzi wyjątkowo niska cena. Niestety należy uważać na niego w kontakcie z ubraniami; koszulka nałożona na ciało nawet po długim czasie po aplikacji może się pobrudzić, gdy się spocimy. To czyni SunOzon, według mnie, świetnym kosmetykiem nad morze, gdy mamy na sobie jedynie kostium kąpielowy, ale w mieście, gdzie obowiązuje komplet ubrań, wolałabym wybrać coś bezpieczniejszego. 

poniedziałek, 15 lipca 2013

Jeśli już o biuście – D to nie grapefruit, czyli różnica między 65D a 80D

Pod poprzednim postem pojawiły się komentarze dotyczące tego, że Shape kopsnął się w jeszcze jednej rzeczy – mianowicie ocenianiu wielkości biustu pod samej literce. Pominęłam ten fakt, skupiwszy się na problemie wywyższania osób o większym biuście, ale czuję się zobowiązana, by napisać o tym teraz.

Stara „szkoła” mówi o tym, jakoby wielkość biustu mogła być opisana jedynie rozmiarem miski, od A dla maleńkich piersi do D czyli bardzo dużych, w skrajnych wypadkach nawet wyżej. Shape poszedł tym tropem, chociaż wydaje się magazynem nowoczesnym. Pisanie głupot, że kobieta o biuście w rozmiarze D jest hojnie obdarzona przez naturę, jest w dzisiejszych czasach strzałem w stopę.

źródło
Coraz więcej kobiet zdaje sobie sprawę, że sama literka nie znaczy NIC. Dopiero w komplecie z liczbą oznaczającą obwód pod biustem można powiedzieć coś o rozmiarze piersi.

Sama posłużę za przykład. Jak pisałam poprzednio, mam małe piersi, 70B to generalnie rozmiar który mieści się w kobiecej dłoni. Zanim jednak kompetentna brafitterka uświadomiła mnie, że to 70B a nie co innego, korzystałam z kalkulatora internetowego, który raz za razem wypluwał mi rozmiar 65D (tutaj; wpisując obecne wymiary faktycznie uzyskuję 70B, ale już w innym kalkulatorze ciągle jest 65D). Gdy prosiłam o ten rozmiar w sklepach, każdy stanik okazywał się nie pasować, w zależności od modelu albo był ciut za duży, albo przeciwnie, piersi wylewały się z miseczki. Nie zmienia to faktu, że to 65D było bardzo blisko mojego faktycznego rozmiaru; żaden z biustonoszy nie był takim, w którym bym „tonęła”.

Swoją drogą chyba naskrobię post o biustonoszach dostępnych w sklepach bieliźnianych i sieciówkach, o obsłudze w tychże i o tym, dlaczego warto wybrać się do dobrej brafitterki i wydać więcej na stanik.

65D jest więc bliskie 70B, różni jest dosłownie 2cm w obwodzie pod biustem, podczas gdy obwód biustu pozostaje ten sam!

Kobieta o większych obwodach „pod i w”, ale z podobną różnicą między nimi, będzie miała tę samą miskę, ale obwód się zmieni. Naturalne, że mimo wszystko biust o obwodzie 102cm będzie wyglądał inaczej ten z obwodem 84-centymetrowym.

Posłużę się zresztą dość popularnym zdjęciem ze strony Stanikomania.blox.pl,  którą zresztą polecam:


Oba staniki mają miski DD, ale ten u góry to 90DD, a ten na dole – 65DD. Różnica jest znaczna, a według starej „szkoły” DD powinny być już rozmiaru arbuzów, choćby nie wiadomo co!


Świadomość Polek w kwestii doboru właściwego rozmiaru biustonosza uległa znacznej poprawie, dziewczyny (zresztą nie tylko) już wiedzą, że liczy się obwód, miska D ma różne oblicza, a G to żadne monstrum. Nie dadzą sobie wcisnąć kitu, że jest inaczej. Niestety prasa cały czas pozostaje w tyle. Profesjonalne rady znajdujemy w Internecie, a magazyny pokroju Shape nadal rozprzestrzeniają nieaktualne i nieprawdziwe informacje. Czy w redakcjach zatrudniane są osoby niekompetentne i całkowicie oderwane od rzeczywistości? 

niedziela, 14 lipca 2013

Nauka samoakceptacji? Byle nie z Shape! Rzecz o piersiach

Shape ma wiele wad, ale mimo to uważam go za magazyn kreujący w miarę pozytywny i wartościowy wizerunek kobiety. Redakcja promuje zdrowy i aktywny tryb życia nie po to, aby kobiety były kąskiem dla mężczyzn, ale dla ich własnego [kobiet] dobrego samopoczucia. Shape niejednokrotnie pokazywał, jak ważna jest dla kobiet samoakceptacja i świadomość własnej wartości; namawiał do zmian nie dlatego, że bez nich kobieta jest brzydka czy gorsza, ale dlatego, że staje się zdrowsza i szczęśliwsza i dzięki aktywności fizycznej robić coś dobrego - pożytecznego i interesującego - dla siebie. 

Tym większym zaskoczeniem był dla mnie tekst o wyborze biustonosza sportowego, a konkretnie jedno zdanie:



Posiadaczki małego biustu mogą to odebrać w ten sposób: ich piersi mogłyby być lepsze, one same są mniej warte niż koleżanki z większymi piersiami, czegoś im brakuje. Shape jest czytany także (a może nawet głównie) przez nastolatki, którym taki niepozorny tekst może wyrządzić krzywdę. Czasopismo niechcący (a może chcący?) kieruje dziewczyny na drogę, na której wartość wyznacza męska słabość do większego biustu. Nie chodzi przecież w tym przypadku o wygodę podczas ćwiczeń, bo duże biusty wtedy wręcz przeszkadzają, a wybór odpowiedniego biustonosza sportowego jest wyzwaniem i sporym wydatkiem. Wtrącenie o szczęściu pasuje w tym kontekście jak kwiatek do kożucha. 

Ja sama mam małe piersi - 70B. Uwielbiam je i nie zamieniłabym ich na żadne inne, ale uważam, że KAŻDY BIUST JEST PIĘKNY. Nie akceptuję ich "mimo wszystko" - kocham je, są fantastyczne!

źródło
I każdy inny biust, mniejszy czy większy, trójkątny czy okrągły, z dużymi czy małymi brodawkami, od rozmiaru 80AA do 65ZZ jest piękny i każdy jest wart tego, aby o niego dbać: kochać, badać, ujędrniać, pieścić. Może mały biust gorzej wygląda w dekolcie, a duży przeszkadza, gdy się biega i skacze - ale to wciąż biust, wspaniała część kobiecego ciała :) 

Gusta są różne, niektórzy wolą małe piersi, inni większe, jedni nie mogą patrzeć na małe, drudzy nie cierpią zbyt dużych. To normalne i nie chcę nikogo zmuszać do zmiany preferencji - sama mam swoje. Trzeba tylko pamiętać, że nie ma jednej recepty na biust idealny czy rozmiar od którego biust zaczyna być biustem "prawdziwym".

Często słyszy się, że nawet mały biust jest ładny, jeśli mieści się w dłoni - a to zdanie mężczyzn dla których ciało kobiety jest ważniejsze niż umysł, nawet jeśli tym "światłym" poglądem chcą udowodnić, że jest inaczej. Bo co z piersiami, które nie spełniają tego warunku? Co z tymi maleńkimi i tymi, których nie da się objąć nawet dwoma dłońmi? Szczęście kobiety znowu znajduje się w rękach - dosłownie! - mężczyzny. 

Chciałabym, aby zniknął mit mówiący, że kobiecość to konkretna budowa ciała, w tym duże piersi. Czy ktoś odmówi kobiecości dziewczynie pod podwójnej mastektomii? Raczej nie. Ale już dziewczyna naturalnie pozbawiona biustu często spotyka się z negatywną oceną środowiska. 

Nie ma biustów gorszych czy lepszych, na pewno nie, jeśli chodzi o rozmiar - mogą być najwyżej takie mniej lub bardziej zadbane. Posiadanie dużego biustu - czy małego biustu - nie czyni nikogo szczęściarzem.  Ale jeśli czujesz, że masz szczęście, posiadając taki a nie inny rozmiar, to też nic złego. Ja nie chciałabym mieć większych piersi, nie czułabym się z nimi dobrze. Inne kobiety kochają swoje duże piersi i pewnie niektóre nawet mi współczują ;)

Niezależnie od rozmiaru, ważne, aby biust był zdrowy.

piątek, 12 lipca 2013

Quo vadis, Bielendo?

O dwufazówkach do demakijażu z Bielendy wypowiadałam się niejednokrotnie (żeby przytoczyć denka marcowe, grudniowe, listopadowe) i wszystkie te komentarze były pozytywne. Od przyzwoitego Awokado przez świetną Czarną Oliwkę do idealnej Bawełny, cała grupa doskonale radziła sobie nawet z grubą warstwą wodoodpornego tuszu. Szybkość działania tych produktów prosiła się wręcz o owacje. 

Najlepsza ze wszystkich Bawełna stała się moim ulubieńcem i nie wyobrażałam sobie zmywania makijażu oczu jakimkolwiek innym kosmetykiem.

Niestety już przy przedostatnim opakowaniu zauważyłam, że radzi sobie gorzej, co zaznaczyłam przy okazji majowego denka. Czas zmywania makijażu znacznie się wydłużył, niejednokrotnie rano budziłam się z resztkami tuszu pod okiem. 

Nie byłam pewna, co jest tego przyczyną, bo skład nie uległ zmianie, dbałam o dobre wymieszanie produktu, nie zmieniłam tuszu na jakiś pancerny. Postanowiłam dać Bielendzie jeszcze jedną szansę i kupiłam kolejne opakowanie.

Obecna forma dwufazówki nie radzi sobie w ogóle ze zmywaniem tuszu! Niezależnie od tego, czy jest wodoodporny, czy nie i ile czasu trzymam nasączony wacik przy oku, płyn zbiera naprawdę niewielką ilość makijażu. Musiałabym spędzić z pół godziny i poświęcić połowę opakowania, żeby demakijaż był kompletny.

Muszę ratować się micelem z BeBeauty, który jest o wiele bardziej skuteczny, ale bardzo podrażnia, albo nawet mleczkiem do demakijażu mojej mamy - jest to mleczko z Garniera i tak jak nie lubię zarówno takiej formy kosmetyku jak i firmy, przyznaję, że radzi sobie o niebo lepiej niż niezawodna niegdyś Bielenda.

Nie wiem, co się stało. Dlaczego z idealnego płynu do demakijażu Bawełna stała się kosmetykiem przeciętnym, ocierającym się nawet o bubel. Zmiana proporcji użytych składników? 

Dziewczyny, czy zauważyłyście coś podobnego w przypadku swoich dwufazówek? Zamierzam kupić teraz Czarną Oliwkę i Awokado i sprawdzić, jak one sobie radzą. Po mojej ulubionej Bawełnie nie ma już śladu, a do tych popłuczyn nie mam zamiaru wracać :(

środa, 10 lipca 2013

Poleciałam na gołą klatę, czyli Total Fitness

Ostatni raz ćwiczyłam z Ewą Chodakowską dobre pół roku temu. Nie brakowało mi jej treningów i odpuściłam nawet Total Fitness w jej wykonaniu; przestałam sobie wyobrażać trening bez obciążenia, a jak wiadomo Ewa żywi niechęć do hantli. Ostatnio w oko wpadł mi Shape z kolejną płytą sygnowaną jej nazwiskiem - tym razem trening prowadzi Tomek Choiński, jak mówi opis, pierwszy ambasador Total Fitness. 


Trochę przesadzam z tą gołą klatą, bo jakbym chciała pooglądać mężczyzn bez koszulek, szybciej i taniej byłoby mi włączyć przeglądarkę, ale rzeczywiście zaintrygowało mnie to, że trening prowadzi mężczyzna. Po kilku dniach rozważania za i przeciw zaryzykowałam i kupiłam płytę. 


Ćwiczenia trwają ok. 40 minut i składają się z pięciu części po trzy ćwiczenia powtarzane trzykrotnie, plus oczywiście rozgrzewki i rozciągania. Pomiędzy każdym ćwiczeniem mamy 10 sekund przerwy, pomiędzy każdą serią 20, a pomiędzy każdą częścią - jedną minutę.

Pierwsze trzy "rundy" są lekkie, na tyle, że ta minuta między ćwiczeniami wydaje się dla mnie marnotrawstwem czasu; poświęcam część tej przerwy na trzaskanie pompek czy choćby pajacyki. Kolejne dwie to już trochę wyższy poziom, zwłaszcza ostatnia wymaga samozaparcia, bo tempo jest wysokie, a pot zaczyna spływać po twarzy. Każda przerwa między ćwiczeniami jest już mile widziana.

Total Fitness to trening interwałowy, a to skaczemy, a to biegamy, a to kładziemy się na matę i robimy brzuszki. Preferuję ćwiczenia które modelują brzuch "przy okazji" i mimo że czuję pracę mięśni, będę kręcić nosem. Nie, że brzuszki są złe, ale ja znam bardziej satysfakcjonujący mnie sposób, czyli praca w obciążeniem :) 

Brzuch pracuje przez cały czas. Mięśnie dają popalić w elementach przeznaczonych stricte na te partie, ale pozostają napięte przez cały trening. 

Ćwiczenia na pośladki i uda średnio mnie przekonywały podczas samego treningu. Mimo prawidłowego wykonywania ćwiczeń, czułam ból głównie nad kolanami - i to było dość niepokojące - z kolei pośladków nie czułam prawie w ogóle. Dopiero następnego dnia dopadły mnie dawno nie widziane w tamtych partiach zakwasy. Czyli, faktycznie, to działa!




Sam Tomek jako prowadzący nie do końca mi odpowiada. Przyzwyczaiłam się do wrzeszczącej Jillian i spokojne hasła typu "jestem pewny, że znakomicie ci idzie" po prostu mnie nie przekonują. Podobnie z reklamowaniem Total Fitness jako doskonałego treningu niby mimochodem (program może być wprowadzany do klubów, nie został stworzony jedynie dla potrzeb domowych). 

Co ważniejsze jednak, dostajemy instrukcje, jak wykonać ćwiczenia, Tomek cały czas uczula, gdzie mają być kolana, jak ułożona ma być broda, jak łokcie itd. Pojawiają się również modyfikacje ćwiczeń, nie tylko dla początkujących, ale również dla zaawansowanych.

Zmroził mnie jednak komentarz, że jeśli coś boli, zwłaszcza mięśnie, to dobrze. Podczas treningu powinny boleć tylko mięśnie, jeśli zaczyna boleć co innego, to ćwiczenie przy którym pojawia się ból lepiej sobie odpuścić... Figura figurą, ale kontuzje to nie zabawa. 

Nie wybrałabym Total Fitness jako jedynego programu do modelowania ciała, ale jako dodatek do poważniejszych treningów całkiem mi się podoba. Nie stanowi dla mnie żadnego wyzwania, ale sądzę, że można wykonać go od czasu do czasu w ramach odpoczynku. 

Myślę, że osoby ćwiczące z Ewą będą zadowolone, a początkujący - wykończeni. Nie jestem jednak pewna, czy obietnica "szczupłej sylwetki" będzie spełniona. Jeśli to pierwszy trening i wcześniej całymi dniami siedziało się na kanapie, to kilogramy niewątpliwie polecą. W innym przypadku może być gorzej, bo Total Fitness nie jest szczególnie intensywny. Jeśli już zostajemy przy Ewie, to do zrzucania balastu poleciłabym Killera.

Swoją drogą - czemu Ewa na okładce stoi na palcach?


poniedziałek, 8 lipca 2013

Plany wakacyjne - treningowe i nie tylko


Zainwestowałam w końcu w porządne obciążenie - myślę, że komplet 2x10kg wystarczy mi już na dłużej niż dwa miesiące. Od czwartku zaczynam porządny, prawdziwy trening siłowy, na razie - na próbę - z obciążeniem 2x5kg, mam nadzieję że z czasem uda mi się dołożyć dodatkowe kilogramy. Jestem bardzo podekscytowana, bo moje dotychczasowe treningi z Jillian i Zuzką opierały się na hantlach trzykilogramowych - wystarczały do skakania z nimi, ale bardziej statyczne ćwiczenia wymagają jednak poważniejszej wagi. A od czegoś trzeba zacząć :)

Na pewno dodam post dotyczący szczegółów treningu. Nie omieszkam się pomierzyć i zrobić zdjęcia, ale póki co, te fakty zatrzymam dla siebie i dopiero potem ujawnię, porównując ze zmianami, jakie zajdą do końca września. 

Dopiero od czwartku, niestety, bo do tej pory jestem w rozjazdach i biegam jak szalona, załatwiając nie cierpiące zwłoki sprawy, po to, aby w sierpniu wybrać się na zasłużony wypoczynek :)

Czeka na mnie mnóstwo nieprzeczytanych książek zebranych w ciągu roku, więc w międzyczasie nie będę mogła narzekać na nudę.

Zresztą - w domu i tak dużo się dzieje, a to za sprawą tego kawalera:


Przedstawiam Wam trzecie czterołape stworzenie w moim domu, oto Młody. 

wtorek, 2 lipca 2013

ULUBIEŃCY i nie tylko, czyli denko czerwcowe

Tak jak przewidywałam w zeszłym miesiącu, czerwcowe denko okazało się spore. To i tak nie są wszystkie produkty, bo pominęłam m.in. krem do rąk Isany 5% Urea, o którym i tak ględzę przy każdej okazji, więc stwierdziłam, że już wystarczy. 

Aparat odmawia posłuszeństwa i zdjęcia wyglądają trochę jak robione za mgłą (nie jest to wina brudnego obiektywu :P). Mam nadzieję, że do następnego razu uda mi się naprawić tę usterkę i następny post będzie okraszony zdjęciami o idealnej ostrości. 

Ulubieńców zaznaczyłam fioletowym tłem.


1. Isana, mydło do rąk Mango&Pomarańcza. Uwielbiam mydła Isany i nigdy nie przegapię okazji, by przetestować nowy zapach. To mydło pachniało wyraźnie... Mirindą lub Fantą, co kojarzyło mi się z dzieciństwem i czasami, gdy kupowało się Mirindę ze względu na wizerunki Pokemonów pod nakrętką ;). Isana o tym zapachu ma w sobie jakąś kręcącą w nosie nutę, które nadaje jej "gazowanego" charakteru. 
Woń jest dość mocna i o ile nie zostaje na rękach, to i tak czasem podczas mycia zaczyna przeszkadzać. 

Mydło ma trochę galaretowatą konsystencję i często mi się zdarzało, że zanim rozprowadziłam je w dłoniach, część spadła do umywalki. Przy innych wersjach zapachowych ten problem nie jest aż tak dokuczliwy. Do tej już raczej nie wrócę.

2. Lirene, MaXSlim, balsam intensywnie ujędrniający - peany na temat tego balsamu wygłaszałam jeszcze we wrześniu, ale potem jakoś nasze drogi się nie krzyżowały. W końcu trafiłam na niego w promocji, a że byłam zmęczona balsamami, które robiły wszystko poza ujędrnieniem, kupiłam bez zastanowienia. I zdania nie zmieniam! Świetnie nawilża, ujędrnienie jest znakomite, naprawdę wyraźne, a zapach i sposób aplikacji to sama przyjemność. Podczas jego stosowania skóra jest idealnie gładka i sprężysta. Jedyną wadą jest wydajność, bo po miesiącu po opakowaniu 400ml nie ma śladu. 


3. Fusswohl, zmiękczający krem do stóp - zapach jest w porządku, nakłada się go wygodnie, wchłania się szybko i nie pozostawia tłustej warstwy. Nawilżenie jest średnie, o zmiękczeniu nie ma nawet mowy. Nie wysusza i stopy po aplikacji są miłe w dotyku. Efektu "wow" nie ma się jednak co spodziewać, jest bardzo lekki i nie sprawdzi się przy poważniejszych problemach ze stopami. 

4. Joanna Naturia, Peeling do ciała, antycellulitowy z  kawą - byłam bardzo zadowolona z wersji imbirowej i liczyłam, że przy kawowej będzie podobnie. Jest jednak gorzej, wydaje mi się, że drobinki w tej wersji są mniej ostre i jest ich mniej. Produkt ściera w miarę porządnie, ale, niestety, nie jest to taka siła, która by mnie zadowoliła. Niezbyt chętnie sięgałam po ten produkt i wykończenie go zajęło mi więcej niż wskazywałaby na to jego pojemność. 

5. Yves Rocher, krem do rąk Wanilia & Cytryna - krem ten był elementem świątecznej (zimowej?) edycji limitowanej i BARDZO żałuję, że nie go już w sprzedaży. Przetrwał tak długo, bo nosiłam go w torebce, jego rozmiar (mam miniaturkę) i formuła sprawdzały się do tego celu idealnie. 
Przede wszystkim zapach - słodka, ale nie nachalna wanilia złamana nutą cytryny. Ta woń zachwycała mnie i  zwracała pozytywną uwagę wszystkich dokoła, bo krem pachniał mocno, ale nie "walił" chemią czy nadmiernym naperfumowaniem. Długo utrzymywał się na skórze.
Konsystencję miał lekką, ale nie lejącą. Wchłaniał się szybko, nie zostawiając klejącej warstwy. 
Nawilżenie niezłe. Na pewno nie zaryzykowałabym używania tego kremu pojedynczo, zwłaszcza zimą, ale jako ratunek w ciągu dnia był niezastąpiony. 
Jeśli kiedykowiek wróci do sprzedaży, kupię go na pewno.



6. Bielenda, tonik do cery mieszanej i tłustej, Ogórek & Limonka - niska cena, bo niecałe 10zł za 200ml i zapewnione uczucie odświeżenia to główne zalety tego toniku. Nie zauważyłam żadnego działania pielęgnacyjnego i matowienie też nie rzuciło mi się w oczy. Krzywdy jednak też nie robi - nie zostawia tłustej warstwy, nie podrażnia, nie powoduje ściągnięcia czy przesuszenia skóry. Świetnie oczyszcza z brudu i radzi sobie nawet w pozostałościami makijażu. Pewnie do niego wrócę. Nie zachwycam się nim tylko dlatego, że toniki w ogóle nie są moimi ulubionymi kosmetykami ;)

7. Efektima, glinkowa maseczka oczyszczająca - nie spodziewałam się po niej cudów, ale skończyło się na tym, że po użyciu miałam ochotę sprawić tej maseczce osobną recenzję. Zapach może odrzucić, bo jest nieco plastikowy, ale dalej jest tylko lepiej! Maseczka bez problemu się zmywa, a my otrzymujemy oczyszczenie i zmatowienie bez efektu przesuszenia. Co ważniejsze, rozszerzone pory znikają bez śladu, a zaskórniki są mniej widoczne. Efekt utrzymuje się do kilku dni. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to chciałabym, aby buzia po zabiegu była nieco bardziej gładka, ale i tak - wrócę do tego produktu na pewno. 

8. Skin79, Super Plus BB Cream Hot Pink - ten BB krem zasłużył na osobny wpis, ale że jest pocięty i do cna wykorzystany, ląduje tylko w denku. Może jego następca będzie miał więcej szczęścia :)

Startował z pozycji ulubieńca, potem nasze stosunki trochę się ochłodziły. Nie ma co się przerażać szarym kolorem kremu (swatch pokazywałam tutaj), bo kremy Skin79 bardzo dobrze dopasowują się do koloru skóry. Nie będę jednak ukrywać, że zabarwienie mojej cery jest bardziej żółte niż różowe i Hot Pink gryzł się nieco z moją karnacją. W którymś momencie zauważyłam, że moja twarz przestaje wyglądać zdrowo i przejmuje od Skin79 lekko szary odcień. Równie dobrze mógł być to jednak wpływ długiej zimy i braku słońca (właśnie wtedy głównie go używałam), a Hot Pink tylko spotęgował wrażenie zmęczonej cery. 

Mimo wszystko krem dobrze stapia się ze skórą, nie roluje się i nie spływa w ciągu dnia. Krycie ma niezłe, dobrze wyrównuje koloryt, ale nie będzie wystarczający dla osób, które chcą ukryć duże przebarwienia albo wypryski.

Jego wykończenie jest półmatowe, więc cery suche i normalne mogą się obejść bez pudru, mieszane i tłuste po jednorazowym oprószeniu twarzy powinny mieć spokój ze świeceniem się skóry.

No i nie można zapomnieć, że posiada filtr 25 SPF.

Nie jestem pewna, czy chcę do niego wracać. Obecnie używam kremu Skin79 w wersji Orange i już teraz Wam powiem, że jestem bardzo zadowolona. Niedługo pojawi się jego recenzja.  


9. Garnier Ultra Doux, odżywka d/s z olejkiem z awokado i masłem karite - ta odżywka jest bardzo lubiana w blogosferze i ja częściowo podzielam to zdanie, ale na pewno nie zostanie moim ulubieńcem. Co robi? Dobrze wygładza, włosy już w trakcie aplikacji stają się śliskie i miękkie, po zmyciu łatwiej jest rozczesać. Czego nie robi? Nie robi szału ;) A tak na serio - nie zauważyłam, żeby włosy wyglądały po niej lepiej niż po jakiejkolwiek innej lubianej przeze mnie odżywce. Więcej nawet, trochę się puszyły. Odżywka jest dobra, ale nie powaliła mnie na kolana, więc idę testować dalej :)

10. Joanna, Rzepa, kuracja wzmacniająca do włosów - właściwie skończyła się trochę wcześniej, ale leżała pomiędzy używanymi kosmetykami i dopiero niedawno zdecydowałam się wrzucić ją do denka. Dostała już własną recenzję, więc nie będę się zagłębiać. Powiem tylko tyle, że efekt, który daje, nie jest długotrwały i kurację trzeba powtarzać. Przynajmniej w moim wypadku, ale uprzedzam, że ja mam problemy z wypadającymi włosami od kiedy pamiętam. Osoby, które dotknęło to nagle i przelotnie, mogą nie potrzebować powtórki. W każdym razie polecam. 


11. Eveline, Slim Extreme, Push-Up, superskoncentrowane serum do biustu - nawilżony, jędrny i podniesiony biust o pięknym kształcie. Wracam do tego produktu od lat, bo DZIAŁA. Powiększać nie powiększa, ale tworzy swoisty niewidzialny biustonosz, którym otula piersi i widocznie poprawia ich wygląd.


Pora kończyć ten nieprzyzwoicie długi post, mam nadzieję, że dotrwałyście do końca :) 
Chętnie posłucham Waszych opinii na temat tych produktów.

Dziękuję!!! :)

Byłam w trakcie przygotowywania kolejnego posta, gdy zerknęłam na licznik. Czekała tam na mnie wspaniała niespodzianka :)



Dla niektórych 50 to dużo, dla innych mało. Dla mnie to znacząca liczba, wyróżnienie i motywacja do dalszego, coraz lepszego pisania. Dziękuję że do mnie zaglądacie i dzielicie się swoimi myślami w komentarzach :)